Open’er uznawany jest za największy i najbardziej światowy ze wszystkich polskich festiwali. W tym roku i ja po raz pierwszy miałem okazję przekonać się o jego renomie. Czy oczekiwania zostały spełnione? Od strony muzycznej nie było na co narzekać, natomiast niestety w roli głównej wystąpiły przeboje organizacyjne.
Na miejsce dotarłem o 13 kierowany strzałkami wprost na parking dla mediów. Niestety, nie posiadałem jeszcze akredytacji, więc nie mogłem wjechać samochodem. Ochrona doradziła mi więc, by przejść się do punktu rejestracji. Po dojściu do, jak mi się wydawało, wejścia na festiwal, kolejny ochroniarz stwierdził, że to jednak nie tu, ale „pójdzie Pan przez to pole to będzie krócej”. No cóż, idę. Po pół godzinie miłego spacerku wśród ziemniaków i zbóż dotarłem do ziemi obiecanej – punktu „Identyfikatory”. Po upewnieniu się u 2 kolejnych osób czy tutaj załatwię akredytację czas zająć swoje miejsce w kolejce. Po 1,5 godzinie wreszcie nadchodzi moja kolej i słyszę „To nie tutaj i niestety nic na to nie poradzę!”. Kolejne 40 minut drogi powrotnej (dla urozmaicenia wybrałem inną, bo pszenica już mi się opatrzyła) i wróciłem do miejsca startu. I co? To jednak tu! Jak dobrze, przynajmniej się opaliłem – w końcu znad morza nie wypada wrócić bladym. Po załatwieniu akredytacji i wjechaniu na parking jeszcze tylko 1,5 godziny stania w kolejce do wejścia na pole namiotowe (jedno wejście dla kilku tysięcy osób) i wreszcie o 18:30 postawiłem swój namiot (bez skojarzeń proszę). 5,5-godzinna misja zakończona sukcesem. Teraz już wystarczy tylko dostąpić zaszczytu wstąpienia na teren tego niezwykle profesjonalnie zorganizowanego wydarzenia i udać się na koncert. To jednak nie był koniec przebojów.
Na szczęście zdążyłem na występ jednego z dwóch powodów, dla których pojawiłem się na festiwalu – PJ Harvey. Brytyjska artystka pojawiła się na scenie pod namiotem, czyli Tent Stage, o 20:30. Był to dopiero jej drugi koncert w Polsce, a pierwszy z zespołem – wcześniej wystąpiła ona zupełnie solowo w Sali Kongresowej przy okazji promocji wyciszonej i ascetycznej płyty „White Chalk”. Teraz była to jednak Polly w zupełnie innym wcieleniu. Wcieleniu, które rozwija od poprzedniej płyty, „Let England Shake”, czyli zaangażowanej społecznie obserwatorki aktualnych światowych wydarzeń. Podczas tej trasy na scenie towarzyszy jej aż 9 osobowy skład doskonałych multiinstrumentalistów, w tym Mick Harvey, Alain Johannes znany m.in. z Queens of the Stone Age, Jean-Marc Butty oraz stały współpracownik John Parish. Do tego sekcja dęta, w której udzielała się sama PJ. Ani razu nie sięgnęła ona po swój firmowy instrument, czyli gitarę Gibsona Firebirda. Teraz widać, jak bardzo artystka rozwinęła się od początków lat 90-tych, kiedy w trio grała swoje grunge’owe proste utwory. Prawie 25 lat później jest to świadoma siebie osobowość operująca niezwykłym głosem. Charyzmatyczna, wczuwająca się w swoje teatralne wręcz gesty, z dokładnie przemyślanym ubiorem i jej ulubioną w ostatnich latach opaską z czarnych piór. Zaprezentowała właściwie same nowe utwory – z ostatniej płyty „The Hope Six Demolition Project” zabrakło tylko „Near the Memorials to Vietnam and Lincoln”. Z „Let England Shake” wybrała trzy najbardziej udane – tytułowy, „The Words That Maketh Murder” i „This Glorious Land” z wplecionym charakterystycznym klaksonem angielskiej taksówki. Osobiście nie byłem największym entuzjastą ostatniego albumu, ale materiał z niego wypadł imponująco – dopiero po tym koncercie można w pełni go zrozumieć i docenić. Nie zachwycił jedynie monotonny „Dollar, Dollar”, który spokojnie mógłby wylecieć z setlisty oraz o dziwo mój faworyt „The Community of Hope”, który na płycie jest najbliżej „starej” PJ, ale na żywo wśród innych kawałków wypadł dość banalnie. Cierpliwość wysłuchiwania (z przyjemnością) nowych piosenek się opłaciła i pod koniec pojawiły się stare, które wzbudziły największy entuzjazm – niezwykle hałaśliwe, garażowe „50 ft Queenie”, które Harvey chciała zaprezentować jakby dla kontrastu, bo jest to zupełnie coś innego, niż to czym zajmuje się teraz. Następnie wybrzmiały dwa klasyki z „To Bring You My Love” – „Down by the Water” oraz tytułowy, po których zespół powrócił na bis o dość zaskakującej zawartości. Kolejny kawałek z „To Bring You My Love” – „Working for the Man” oraz „A Perfect Day Elise” to z pewnością nie są jej najbardziej znane utwory, ale wypadły, jak wszystko tego wieczoru, doskonale. Z ręką na sercu przyznaję, że był to jeden z najlepszych koncertów na jakich byłem i już nie tęsknię za grunge’ową Polly. Jeżeli to, co robi ma dalej robić tak przekonująco – niech tak będzie. Ja to kupuję w stu procentach.
2. The Ministry of Defence
3. The Community of Hope
4. The Orange Monkey
5. A Line in the Sand
6. Let England Shake
7. The Words That Maketh Murder
8. The Glorious Land
9. Medicinals
10. When Under Ether
11. Dollar, Dollar
12. The Wheel
13. The Ministry of Social Affairs
14. 50ft Queenie
15. Down by the Water
16. To Bring You My Love
17. River Anacostia
Bis:
18. Working for the Man
19. A Perfect Day Elise
https://www.youtube.com/watch?v=ymgg5l4jfqI
Zmierzając po koncercie PJ Harvey na główną scenę, gdzie królowała Florence zahaczyłem jeszcze o namiot, w którym przyjemnie hałasowała muzyka damskiego kwartetu Savages. Ten zespół łączący garażowe rockowe tradycje z nowoczesną alternatywą sprawił bardzo pozytywne wrażenie także za sprawą swojej charyzmatycznej wokalistki Jehnny Beth ubranej w czarny damski garnitur. Zaprezentował on wszystko co najlepsze ze swoich dwóch studyjnych płyt – „Silence Yourself” oraz nowej, wydanej w lutym „Adore Life”. Nie zabrakło „Sad Person”, „The Answer”, „Adore” oraz „Fuckers” pozostawionego na deser. Warto sprawdzić tę grupę, chociaż ci, którzy obecni w namiocie na pewno już to zrobili.
Co do wspomnianej Florence + The Machine – po początkowym i natychmiastowym wielkim sukcesie artystka wydaje się nie rozstawać ze swoim wypracowanym stylem, dlatego jej koncert wydawał się nudny i dłużący się, szczególnie po mocnym uderzeniu PJ Harvey. Co prawda wszystkich wielkich hitów takich jak „You’ve Got the Love” i „Dog Days Are Over” nie zabrakło, ale niestety zabrakło „pary”. Miłym akcentem był również specjalnie wykonany dla polskich fanów „Third Eye”.
https://www.youtube.com/watch?v=PxQE-ZE1QJg
Drugi dzień rozpoczął się od kolejnych przebojów organizacyjnych. Okazało się, że mojej towarzyszce podczas kontroli biletów dnia pierwszego zabrano bilet na dzień kolejny. Ponadto, czy dopłata do pola jest jednorazowa, czy trzeba ją uiszczać każdego dnia, także pozostało wielką tajemnicą nieodkrytą także przez pracowników festiwalu. Każdy miał na ten temat inne zdanie lub odpowiadał beztroskie „Nie wiem”. Szkoda, że takie incydenty odbierają chęć do dobrej zabawy, na której w końcu ma to wydarzenie polegać.
Czwartek należał przede wszystkim do Red Hot Chili Peppers – mojego powodu podróży do Gdyni numer 2. I chyba większości publiczności także, bo widać było, że połowa obecnych przyjechała tylko dla nich i po koncercie opuściła lotnisko Kosakowo. Do tej pory Red Hotów widziałem 3 razy – 2 razy z Frusciante i raz z Klinghofferem. Teraz już jest 2:2 i mogę tylko jeszcze bardziej utwierdzić się w przekonaniu, że ten zespół bez genialnego Johna nie istnieje. Jego młodszy kolega poprawnie odtwarza podstawowe ścieżki gitary, jednak brak mu wirtuozerii i finezji, którą prezentował Fru. Podczas występu zresztą był skutecznie zagłuszany przez sekcję rytmiczną – prym wiódł Flea, który jest w wybornej formie i to on według mnie wyrósł na lidera ciągnąc zespół do przodu zarówno muzycznie, jak i zapewniając niesamowite show dzięki swojej szalonej osobowości. To głównie on między piosenkami rozmawiał z publicznością, a nawet zaintonował „Polska Biało-Czerwoni” ze względu na odbywający się mecz Polska-Portugalia. Co ciekawe, wśród tłumu trwały nieustające kursy pomiędzy strefą kibica, a główną sceną – widocznie niektórzy podzielają zdanie na temat lekkiego spadku formy. Oczywiście koncert nie był zły, bo czy słysząc z głośników „Californication”, „Dani California”, „By The Way” czy wyrastającego na koncertowego faworyta „Snow (Hey Oh)” można stać spokojnie? To one głównie rozkręcały imprezę, bo kawałki z ostatniej płyty „The Getaway” (której recenzję możecie przeczytać tutaj) przeszły jakoś niezauważenie. Najbardziej energetycznie wypadły te funkowe – „We Turn Red” oraz „Detroit”, jednak w nich z kolei zawodzą nijakie linie melodyczne, w których wymyślaniu Kiedis był przecież swojego czasu mistrzem. Fanom starych czasów na otarcie łez zespół zaserwował dwa kawałki z „Mother’s Milk” – punkowe „Nobody Weird Like Me” oraz instrumentalną wersję „Magic Johnson”. Po raz kolejny grupa zagrała także cover Davida Bowiego „Warszawa”, który to zaprezentowała w 2012 roku podczas koncertu na Bemowie – tym razem w solowej wersji Josha. Młodsza publiczność widząca Papryczki na żywo po raz pierwszy na pewno była w siódmym niebie, jednak dla mnie nie był to szczyt ich możliwości. Do tego występ musiałem oglądać z daleka, bo nie wiem czy też odnieśliście takie wrażenie, że pod sceną był zauważalny spadek terenu, który powodował, że wydawało się jakby wszystkie osoby przede mną miały 2 metry wzrostu. Pierwszy raz spotkałem się na muzycznej imprezie z taką sytuacją i oglądanie jedynie górnej połówki sceny przez parę pierwszych kawałków było dziwnym przeżyciem.
2. Dani California
3. We Turn Red
4. Otherside
5. Nobody Weird Like Me
6. Snow ((Hey Oh))
7. Dark Necessities
8. Magic Johnson
9. She’s Only 18
10. Go Robot
11. Californication
12. Close My Eyes (Arthur Russell cover) (Josh solo)
13. Around the World
14. Detroit
15. By the Way
Bis:
16. Warszawa (David Bowie cover) (Josh solo)
17. The Getaway
18. Give It Away
https://www.youtube.com/watch?v=j_zpqN-puWQ
Na tym właściwie mój pobyt na Open’er Festivalu się zakończył, bo w piątek musiałem już pędzić z Gdyni do Krakowa, gdzie w sobotę występowała legenda metalu Black Sabbath (relacja z tego wydarzenia tutaj). Może to i dobrze, bo wrażeń pozamuzycznych miałem już dosyć i gdyby w kolejnym dniu znów wypadła jakaś organizacyjna wtopa, pewnie zapaliłbym się jak jeden z foodtrucków w strefie gastro, przez który trzeba było ewakuować strefę dziennikarską. To był chyba taki symbol tej organizacyjnej żenady, o której przekonałem się na własnej skórze – jeżeli była to już 15-sta edycja, to strach się bać jak wyglądały pod tym względem poprzednie. W tym roku wygrały niestety przeboje organizacyjne. Mam nadzieję, że ten tekst w jakimś stopniu zmobilizuje osoby odpowiedzialne za informację na imprezie i jej organizację do tego, by wyciągnąć wnioski i konsekwencje. Nie uważam się za lepszego od innych uczestników festiwalu, ale jeżeli tak traktuje się osobę z mediów, która może popełnić właśnie taki tekst jak ten, to strach się bać jakie niemiłe niespodzianki czyhają na zwykłych fanów muzyki, którzy chcą się po prostu dobrze bawić, a nie stać w wielogodzinnych kolejkach. Podczas mojej 15-letniej „kariery” koncertowo-festiwalowej i zaliczeniu ponad 150 dużych i małych imprez była to zdecydowanie najgorsza organizacja, jaką widziałem.
https://www.youtube.com/watch?v=CgGcIkpLTEo