Pamiętacie jeszcze zamierzchłe czasy, kiedy Red Hoci omijali Polskę i dotarli do niej dopiero w 2007 roku, po 25 latach od rozpoczęcia kariery? Dekadę później zagrali swój czwarty koncert w Polsce i możliwe, że najlepszy.
Po felernym koncercie na Stadionie Śląskim wielu fanów było zniesmaczonych postawą rzekomo obrażonego zespołu, który zamiast zagrać swoje największe przeboje na bis wymęczył 20-minutowy jam i bez słowa zszedł ze sceny. Niektórzy śmiertelnie się wtedy obrazili rzucając argumentami „Jak to? Nie powiedzieli nic po polsku? Nie powiedzieli, że nas kochają? Nie zagrali ‘Under the Bridge’ tylko jakieś „emit remmusy”?” Wydarzenie to przeszło jednak do historii, bo był to pierwszy i ostatni występ RHCP z Johnem Frusciante w naszym kraju. Od tamtego czasu sporo się jednak zmieniło zarówno w samym zespole, jak i w stosunkach polsko-papryczkowych. W składzie nie ma już wirtuoza Frusciante – zastąpił go mniej wszechstronny i jeszcze bardziej introwertyczny Josh Klinghoffer, a każdy kolejny występ w Polsce powoduje, że miłość fanów rośnie coraz bardziej.
W ostatnich latach są powody, by bardziej drżeć o formę wydawniczą, niż koncertową. „I’m With You” i najnowsza płyta „The Getaway” nie do końca przekonywały – zamiast soczystych funkowych kąsków, które nawet na „Stadium Arcadium” jeszcze się pojawiały, dostajemy coraz częściej złagodzone radiowe granie. Na żywo Red Hoci jednak nie odpuszczają. Oczywiście, są to już panowie po 50-tce, nie występują więc ze skarpetami na siusiakach, nawet nie pokazują piszczącym fankom swoich tatuaży pokrywających umięśnione torsy, a Anthony nie zaprzecza już prawom grawitacji akrobatycznie skacząc z mikrofonem. Rekompensuje to jednak muzyka i wykonanie, które wciąż pozostają ekscytujące.
Wybór miejsca koncertu był dość niecodzienny – nie słyszałem, żeby wcześniej tego typu imprezy odbywały się na stadionie Cracovii. Okazało się jednak, że to bardzo fajna miejscówka. Nie za duża, dobrze zlokalizowana, z bardzo dobrą akustyką, o co obawiałem się najbardziej. Impreza na stronie Live Nation widniała jako właściwie wyprzedana, jednak ludzie zbierali się powoli i support oglądało jeszcze niewiele osób. Zespół Knower przyjechał specjalnie z Los Angeles na zaproszenie Red Hotów, jednak ich krótki, około 40-minutowy występ nie zachwycił. Papryczki mają zresztą dziwne upodobania w tej kwestii i z reguły grają przed nimi kapele zupełnie niepasujące do klimatu wieczoru. Pamiętam, że w Berlinie na trasie Stadium Arcadium supportował ich czarnoskóry raper Dizzee Rascal, który musiał dopiero zarapować parę rockowych klasyków, by rozruszać publiczność, co i tak dało średni efekt. Na Stadionie Śląskim wystąpił pożegnany „fuckami” Mickey Avalon – naćpany raper wyciągnięty gdzieś z gejowskich klubów Hollywood, który m.in. włożył sobie rzucony na scenę tampon do nosa.
W każdym razie, przechodząc do sedna, czyli samego koncertu gwiazdy wieczoru – Chad, Flea i Josh pojawili się na scenie tradycyjnie rozpoczynając od jamu, który miał być wstępem do ‘Can’t Stop’ lub ‘Around the World’. Gdy na scenie zjawił się Anthony, ku mojej uciesze wybrali tę drugą, bardziej energetyczną opcję. Od „Californication”, a dokładniej od tego utworu rozpoczęła się moja przygoda z muzyką RHCP, więc sentyment był tym większy. Mocne otwarcie kontynuowały hity ‘Dani California’, ‘Scar Tissue’ oraz ‘Dark Necessities’ z ostatniej płyty. Następnie zrobiło się ciekawiej dla fanów bardziej zagłębionych w twórczość grupy, bo Flea solowo wykonał swoją „perełkę” ‘Pea’, po którym zespół zaskoczył coverem The Stooges ‘Search and Destroy’. Serię niespodzianek zakończył ‘Wet Sand’ ze „Stadium Arcadium”, a zespół przypomniał, że w swoim arsenale ma wiele wspaniałych utworów, dlatego warto jego dyskografię przestudiować dokładniej. Po przymusowej promocji „The Getaway”, czyli ‘Go Robot’ znów przyszedł czas na jamowanie, które oznaczało stały punkt koncertowy – ‘Californication’. Łatwo zauważyć, że po tych prawie 10 latach spędzonych w zespole Klinghoffer rozwinął się jako instrumentalista i jego granie nie jest już tak kanciaste jak kiedyś. Czerpie garściami ze stylu swojego mistrza Johna Frusciante i moim zdaniem wychodzi mu to na dobre. W Red Hotach zdecydowanie bardziej pasuje mi Hendrixowska gitara, niż dźwiękowe eksperymenty i garażowe brzmienie, które Josh na początku chciał wnieść do grupy.
Kolejnymi zaskoczeniami były ‘Aeroplane’ oraz ‘Blood Sugar Sex Magik’, które świetnie było usłyszeć na żywo. Szczególnie ten drugi kawałek dopełniony efektownymi wizualizacjami sprawił doskonałe wrażenie. Później znów coś nowego – ‘Sick Love’, które na tle ‘Suck My Kiss’, ‘Under the Bridge’ i ‘By the Way’ wypadło dość banalnie. Prawie półtorej godziny zleciało bardzo szybko, a podstawowa część koncertu dobiegła końca. Niestety, na bis pojawiły się standardowe ‘Goodbye Angels’ i ‘Give It Away’. Szkoda, że zespół nie zaszalał jeszcze jakimś jednym nieoczywistym kawałkiem. Z tradycyjnego solowego wykonania zrezygnował nawet Josh. To już jednak pobożne życzenia, bo i tak koncert wypadł świetnie i ciężko się do czegokolwiek przyczepić. Każdy dostał coś dla siebie – fani ponadczasowe hity, a starzy wyjadacze parę rarytasów. Jedynie Anthony wyglądał na dość zmęczonego, jednak mając na uwadze to, że przechodzi ciężką chorobę ojca Blackie Dammetta, który jest właściwie umierający, można go zrozumieć.
Jeżeli Red Hot Chili Peppers wciąż będą prezentować się na żywo tak dobrze jak w Krakowie, to z niecierpliwością czekam na kolejny koncert w Polsce. Może tym razem z trochę niższymi cenami, które pomimo tego że były bardzo wysokie i tak nie odstraszyły fanów. Do tego po raz kolejny Golden Circle stanowiło większą część płyty stadionu, co doprowadziło do sytuacji, że ochrona przepuszczała ludzi do bliższej strefy, by nie powodować za dużych prześwitów pod sceną. Tym razem więc jakoś udało się wyjść organizatorowi z twarzą.