Tegoroczny Open’er Festival stał nie tylko pod znakiem wielkich muzycznych marek, ale także nieprzewidywalnej pogody, z którą musieli mierzyć się festiwalowicze. Na szczęście wrażenia i niezapomniane przeżycia zrekompensowały tę niedogodność. Pomimo że Open’er to impreza bardzo zróżnicowana stylistycznie i skierowana raczej do młodszej publiczności, przez cztery dni koncertów znalazło się parę smakowitych kąsków także dla fana „zwykłego”, dobrego rocka.
Pierwszego dnia warto było zobaczyć przede wszystkim mistrzów alternatywnego rocka – Radiohead, którzy odwiedzili Polskę po 8 latach i dopiero trzeci raz w karierze. Najpierw jednak był czas na to, by pozaglądać na inne sceny rozmieszczone na imponującym obszarze lotniska Kosakowo. Koncerty na głównej scenie otwierał polski Sorry Boys, natomiast mnie udało się dotrzeć na następnych w kolejce Royal Blood. Ten duet złożony jedynie z perkusisty oraz basisty/wokalisty dał energetyczne show, na którym już tłumnie zgromadzona publiczność bawiła się świetnie. Wokalista zaczepiał i prowokował ze sceny, mówiąc na przykład, że przeprasza za głos, ale na szczęście jest w Polsce, bo w Anglii by mu nie uszło to na sucho. Mimo tych prowokacyjnych zachowań spowodowanych zapewne piciem Jacka Danielsa prosto z butelki, muzycy wyglądali na zadowolonych i nawet zeszli do fanów się pożegnać.
Następnie przyszła chwila wytchnienia w namiocie położonym dobry kilometr dalej, gdzie grał Michael Kiwanuka. Połączenie afrykańskich rytmów z bluesem moim zdaniem wypada jednak lepiej przy większej domieszce tego pierwszego, tak jak grają na przykład Songhoy Blues. Na Tent Stage zebrało się jednak sporo ludzi, a większość opinii była raczej pozytywna. Z powrotem udałem się więc pod główną scenę, by zająć dobre miejsce na Radiohead. Najpierw trzeba było jednak przeżyć występ Jamesa Blake’a, co było nie lada wyzwaniem. Nie wiem na podstawie jakich kryteriów byli dobierani artyści grający na scenie głównej, ale moim zdaniem umieszczenie tam młodego Brytyjczyka to kompletna pomyłka. Niesforne połączenie elektroniki, a raczej łupiącego techno i spokojnych części z pianinem i zawodzącym wokalem przypomniało mi ostatnią płytę Bon Iver, której nie jestem w stanie strawić. Wydaje mi się, że większość zebranych pod sceną miała podobne wrażenie, bo brawa niby były, ale gdy na przykład perkusista przez pół minuty uderzał w hi-hat pojawiały się spojrzenia i uśmiechy zniecierpliwienia „Długo jeszcze? Chcemy Radiohead!”.
Wreszcie po Jamesie Blake’u i paru kwadransach oczekiwania, a także dodatkowymi kilkunastoma tysiącami osób na plecach, nadszedł punkt kulminacyjny pierwszego dnia Open’er Festival i według mnie całej imprezy. Ekipa Thoma Yorke’a dała porywający koncert, który właściwie w każdym aspekcie był perfekcyjny – doskonałe wykonania utworów, idealne nagłośnienie, pięknie oświetlona scena z wielkim owalnym ekranem i bardzo ciekawa setlista. Właściwie nie powinienem pisać „ekipa Thoma Yorke’a”, bo każdy muzyk w Radiohead ma swój bezcenny wkład w brzmienie. Olśniło mnie, że muzyka zespołu jest tak ciekawa i za każdym przesłuchaniem tak samo interesująca właśnie ze względu na wielowarstwowość. Czy to mechaniczne wręcz wybijanie rytmu Phila Selwaya (wspieranego przez drugiego perkusistę), czy genialny, pulsujący bas Colina Greenwooda, czy ostre zagrywki jego brata Johnny’ego, czy dźwiękowe pejzaże Eda O’Briena, czy w końcu niepowtarzalny głos Yorke’a – bez jakiejkolwiek z tych składowych nie ma Radiohead. Co ciekawe, siłą zespołu jest także to, że wyglądają dokładnie jak 20 lat temu – może jedynie po wokaliście widać upływ czasu, ale pozostali, szczególnie Greenwood oddzielony od świata przez swoją grzywkę, wciąż zachowują młodzieńczy wygląd. Wzbudza to jeszcze większy sentyment słuchając takich kawałków sprzed 20 lat jak 'Street Spirit’ czy 'Lucky’. Na sentymenty nie było jednak miejsca – set wypełniły przede wszystkim nowsze utwory z albumów „A Moon Shaped Pool” i „In Rainbows”. Najwięcej, o dziwo, usłyszeliśmy z tego drugiego, bo aż 6. Najnowszy reprezentowały natomiast singlowy 'Daydreaming’, niepokojący 'Ful Stop’ (chyba mój faworyt z płyty) oraz 'Identikit’ i 'The Numbers’. Pomimo że grupa pominęła jedynie debiut (ku zawodzie piknikowców nie było 'Creep’!), jak na moje ucho koncert trochę za bardzo zdominowały utwory z ostatniego okresu działalności. Oczywiście nie mam pretensji, bo to oczywiste, że zespół promuje i gra to, co w danej chwili jest mu najbliższe, ale aż prosiło się, by pomiędzy kawałkami z „A Moon Shaped Pool” i „In Rainbows” wrzucić jakąś jeszcze większą i nieoczywistą staroć, niż 'Airbag’. Pięknie wypadły 'Pyramid Song’ oraz 'Everything In Its Right Place’ z Thomem na klawiszach. Podstawową część zakończyło '2+2=5′, a na bis obok piosenek z 'In Rainbows’ pojawił się 'Paranoid Android’ oraz wspomniane 'Let Down’ który przypomniał mi o swoim przebojowym potencjale. Na tym jednak nie koniec, bo zespół wyszedł na scenę jeszcze raz, by zagrać 'The National Anthem’ (jak zwykle miazga) oraz wspomniany 'Street Spirit’, który u wielu spowodował wzruszenie, a nawet coś więcej. To był piękny koncert. Radiohead udowodnili, że pomimo słabszej ostatnio formy wydawniczej, wciąż dają jedne z najlepszych występów na świecie, w porównaniu nawet z gwiazdą dnia drugiego…
Zanim w czwartkowy wieczór doszło do koncertu Foo Fighters, pognałem na Tent Stage, gdzie po raz pierwszy w Polsce miał zagrać Jimmy Eat World. Ten amerykański kwartet (na koncertach poszerzony o dodatkowego klawiszowca-gitarzystę) w Europie, a tym bardziej w Polsce jest właściwie nieznany i niedoceniany w porównaniu ze swoją ojczyzną, gdzie sprzedaje miliony płyt. Tak jak się spodziewałem, zespół dał profesjonalny, energetyczny koncert na najwyższym poziomie i porwał do pogo wiele osób pod sceną. Może jednak byli oni spragnieni zobaczyć Jimmy Eat World w Polsce tak jak ja? W każdym razie miło by było, gdyby panowie odwiedzili nas jeszcze na samodzielnym koncercie klubowym. W swoim godzinnym secie na Open’erze zmieścili jednak swoje największe hity, zaczynając agresywnym 'Bleed American’ i kończąc chyba swoim największym przebojem 'The Middle’. Dominowały oczywiście utwory z „Bleed American” – nie zabrakło 'Sweetness’ czy 'Authority Song’. Oprócz tego sprawiedliwa reprezentacja innych płyt, w tym najnowszej, udanej „Integrity Blues”.
Drugiego dnia dla fanów mocniejszych brzmień obok Jimmy Eat World na głównej scenie zagrał duet The Kills, którego występ pokrywał się jednak czasowo z wyczynami Amerykanów. Dotarłem więc już pod koniec, jednak te parę utworów, których dane mi było usłyszeć nie przekonało mnie do Jamiego Hince’a i Alison Mosshart. Mogę je podsumować tytułem ostatniego kawałka – 'No Wow’. Czegoś zabrakło. Tym samym pozostało czekać na koncert Foo Fighters, którzy rozbudzali nadzieje na wielkie show. Czy je spełnili? Moim zdaniem nie do końca. Co prawda zaczęli od mocnego uderzenia w postaci hitów 'All My Life’, 'Times Like These’, 'Learn to Fly’, 'Something From Nothing’ oraz 'The Pretender’, ale później napięcie zaczęło siadać. Niekończące się przemowy Grohla na temat tego, jaka wspaniała jest publiczność, kiedy ostatnio grali w Polsce, ile już istnieją, jaka jest pogoda itp. skutecznie rozbijały nastrój i dramaturgię koncertu. Wyglądało to tak, że zespół odgrywał kawałek, nawet najmocniejszy, taki jak 'White Limo’, po czym frontman znów wracał do gadki i trzeba było budować napięcie od początku. Mimo wszystko ciekawszymi punktami wieczoru były jeszcze 'Skin and Bones’ (jak stwierdził Grohl zagrany specjalnie dla polskiej publiczności), dwa nowe kawałki – 'Run’ oraz 'La Dee Da’ ze wsparciem Alison Mosshart, a także zagrane na koniec 'The Best of You’ oraz 'Everlong’. W międzyczasie Grohl zszedł również do publiczności i wykonał całkiem długą rundkę pomiędzy barierkami, co było miłym gestem w stronę niestrudzenie śpiewających i skaczących fanów. Nie był to najgorszy koncert, ale też bez fajerwerków – wydaje mi się, że w Krakowie rok temu występ był bardziej zwarty i interesujący. Oprócz tego przyznam, że nie jestem jakimś wielkim fanem Foo Fighters i nie do końca rozumiem fenomen tej kapeli. Niby wszystko jest na swoim miejscu – dobre brzmienie, dobre piosenki, ale to wszystko jest tak do bólu poprawne i skrojone pod publikę, że zaczyna w tym brakować pewnej nieobliczalności, jaką niesie ze sobą rock and roll.
Ładunek emocjonalny i konkretny przekaz zaprezentowali natomiast trzeciego dnia Prophets of Rage, czyli muzycy Rage Against the Machine i Audioslave – Tom Morello, Brad Wilk i Tom Commerford oraz dwóch raperów w miejsce Zacka de la Rochy – B-Real z Cypress Hill oraz Chuck D z Public Enemy. Muzycy dopiero nagrywają swój debiutancki album pod szyldem Prophets of Rage, dlatego set był złożony głównie z kawałków Rage Against the Machine. Zaczęli od kawałka Public Enemy, od którego nazwę wzięła nazwa zespołu, a następnie poleciały klasyki w postaci 'Testify’ i 'Take the Power Back’. Chyba nie wszyscy zdawali sobie sprawę, co kryje się pod nazwą Prophets of the Rage, bo o tej supergrupie w naszym kraju nie jest zbyt głośno. Jest ona zaangażowana przede wszystkim w politykę amerykańską – na gitarze Toma Morello widniało bezpardonowe hasło „Fuck Trump” – i tam też robi więcej szumu. Z autorskich kompozycji znalazło się tylko miejsce dla 'Unfuck the World’ – muzycy widocznie nie chcą jeszcze zdradzać nic więcej z płyty, która jest już nagrana i czeka na premierę. Największy entuzjazm wywołały 'Guerilla Radio’, 'Bombtrack’, 'Sleep Now in the Fire’ oraz 'Bullet in the Head’ – chyba sama publiczność nie spodziewała się aż tak dobrej zabawy. Nie spodziewali się chyba również organizatorzy, umieszczając artystów tak wcześnie na głównej scenie. Już lepszym miejscem byłby namiot, jednak trochę później, bo było to naprawdę duże wydarzenie. Jako, że w skład zespołu wchodzi dwóch raperów znalazło się również miejsce dla „kącika hiphopowego”, czyli wiązankę kawałków Cypress Hill i Public Enemy, podczas których Chuck D i B-Real zeszli do barierek i starali się jeszcze bardziej rozkręcić imprezę pod sceną. Swoją chwilę mieli także instrumentaliści – odegrali oni 'Like a Stone’ dla zmarłego kolegi z Audioslave – Chrisa Cornella. Na finał nie mogło zabraknąć oczywiście 'Killing in the Name’. Według niektórych występ okazał się niesmacznym odgrzewanym kotletem, jednak ja uważam, że był to naprawdę kawał dobrego grania i energii – może dlatego, że z muzyką RATM na żywo miałem okazję zetknąć się po raz pierwszy. Jak chyba większość, bo grupa z Zackiem de la Rocha zagrała w Polsce tylko raz, w 1994 roku.
Trzeciego dnia rocka nie było za wiele – oprócz Prophets of Rage odwiedziłem jeszcze raz dużą scenę, by zobaczyć co prezentuje główna gwiazda, czyli The Weeknd. Po paru kawałkach oddaliłem się czym prędzej i jak najdalej, czyli do Tent Stage, gdzie grał żeński kwartet Warpaint. Nigdy wcześniej nie skupiałem się na twórczości Amerykanek, ale dały naprawdę dobry koncert. Oświetlenie w połączeniu z ciekawym alternatywnym graniem z subtelnym żeńskim pierwiastkiem stworzyło fajny klimat i dla wielu był to najlepszy koncert trzeciego dnia. Na Open’erze funkcjonuje również kino, co wykorzystałem udając się do namiotu na film o Franku Zappie „Eat That Question: Frank Zappa in His Own Words”. Okazał się on bardzo ciekawym dokumentem stworzonym, jak sam tytuł mówi, na podstawie wywiadów z kontrowersyjnym muzykiem. Frank był bardzo inteligentnym i elokwentnym rozmówcą mającym swoją wizję nie tylko muzyki, ale również i świata. Często angażował się w tematy polityczne, jak na przykład w Czechach, gdzie po zmianie ustroju pojechał wesprzeć naród swoimi koncertami. Jedynie jego absurdalne i groteskowe teksty pozostały w przeciwwadze do tych poważnych poglądów. Jeżeli znacie zespół Düpą, z którego wywodzą się Püdelsi, to już wiecie skąd czerpali swoje tekstowe inspiracje. Film godny obejrzenia nie tylko przez zatwardziałych fanów Zappy.
Ostatniego dnia festiwalu dało się już we znaki zmęczenie przede wszystkim pogodą – na zmianę padało i wiało tak, że momentami nawet ciężko było przemieszczać się pomiędzy scenami. Artyści rockowi zresztą zakończyli już swój udział, więc nie pozostało nic innego jak na luzie, z boku obserwować wydarzenia sceniczne. Tym bardziej miłą niespodziankę sprawił George Ezra, który pojawił się na głównej scenie. Ten młody Brytyjczyk zaprezentował ciekawy repertuar oparty na amerykańskim folku, country i rocku. Wokalistę i gitarzystę wspierał zespół rozszerzony m.in. o sekcję dętą i wykonaniu nie można było nic zarzucić. Jeżeli lubicie łagodniejsze granie osadzone w tradycyjnym amerykańskim stylu, to sprawdźcie tego chłopaka.
Następnie na głównej zainstalował się nasz polski chłopak, czyli Taco Hemingway. Byłem przy różnych okazjach na paru jego koncertach we wcześniejszych latach i teraz wydał mi się zbyt pretensjonalny. Może tak zadziałał na niego występ na dużej scenie, a może po prostu powoli zaczyna przerastać go popularność, bo chyba gdzieś zatracił świeżość i wdzięk debiutanta i koncert wydawał mi się wyjątkowo wymęczony. Przeniosłem się więc do namiotu Alter Stage, gdzie grał Benjamin Brooker. Ten czarnoskóry songwriter przypominający młodego Kravitza gra prostego rock and rolla i chyba niestety zbyt prostego. Jeżeli chce być taki, jak jego starszy kolega, to jeszcze przed nim długa droga. Wzbudził aplauz, lecz artystycznie nie była to rzecz wysokich lotów. Po paru kawałkach na The xx, którzy zagrali równie „porywająco” jak The Kills dwa dni wcześniej i wobec złej pogody znów wybrałem namiot kinowy, gdzie tym razem leciał film o Johnie Coltrainie „Chasing Trane”. Kolejny po Zappie ciekawy dokument przedstawiający życie jednego z najważniejszych jazzmanów w historii. Może trochę mniej porywający niż Zappa, bo mniej szalony i zdecydowanie bardziej biograficzny, ale mimo wszystko interesujący film. Po nim poszedłem posłuchać (lub raczej zobaczyć) grającą na zakończenie festiwalu Lorde, ale wobec półplaybacku postanowiłem urwać się wcześniej. Bilans po czterech dniach i tak wyszedł zdecydowanie na plus.
Open’er Festival to naprawdę potężne przedsięwzięcie, które oprócz muzyki ma w zanadrzu wiele innych ciekawych atrakcji – wspomniane kino, muzea, teatr, kawiarnie, dziesiątki foodtrucków oraz imprezowe strefy dla najbardziej wytrwałych. Przechadzając się po tych wszystkich przybytkach wpadł mi do głowy szatański pomysł – a co gdyby taki festiwal trwał jakieś dwa tygodnie i był po prostu wielkim wakacyjnym miasteczkiem imprezowym, a koncerty gwiazd byłyby jedynie dodatkami do świetnej zabawy? Nie wiem tylko, czy wszyscy wyszliby cało z takiego maratonu… 😉 W każdym razie tegoroczną edycję uważam za bardzo udaną, a za rok proszę o tylko jedno – jeszcze więcej rocka!