Jak przyznaje w wywiadach lider Oranssi Pazuzu, ostatni krążek grupy zatytułowany „Värähtelijä” opowiada o tym jak ludzie mogą oddziaływać wzajemnie na siebie i jak muzyka może rezonować w ich stronę. Trudno mi to ocenić z perspektywy lirycznej ze względu na trzymanie się przez grupę rodzimego języka, jednak ze strony muzycznej jest to zupełnie co innego. Przypomina to bardziej uczucie spadania, którego doświadczamy czasami na granicy jawy i snu. Nie byłem pewny, czy na żywo będą w stanie odtworzyć atmosferę swoich nagrań. Jak się jednak okazało…
Fleshworld jest jednym z tych krakowskich zjawisk, które pomimo niekwestionowanego świetnego warsztatu, niezłego pomysłu na brzmienie i ciągłego przesuwania granic inspiracji implementowanych do swojej muzyki, wciąż istnieją w pewnym undergroundzie. Z tym większą radością powitałem fakt, że będą wspierać Finów na wszystkich trzech koncertach w Polsce. Jedyne obawy jakie miałem w kontekście ich koncertu związane były z warunkami panującymi w Rotundzie. Ich muzyka pod wieloma względami pokrewna jest z twórczością Oranssi Pazuzu. Warto w kontekście wymienić mantrowości i hipnotyzujące momenty. Więcej w niej jednak wściekłości charakterystycznej dla post-hardcore i post-metalu spod znaku surowych i krzyczanych wokali. Są to jednak dźwięki, które kojarzę bardziej z zadymionymi i ciemnymi piwnicami niewielkich krakowskich lokali, w których można się w nie wręcz zanurzyć. Kompozycje atakują wtedy słuchacza z każdej strony, wciskając się do gardła i zabierając powietrze, niczym w chorym marzeniu o asfiksji autoerotycznej, oddając duszną atmosferę utworów grupy. Podczas występu w Rotundzie ze względu na większą przestrzeń, zespół miał okazję na wyeksponowanie innego elementu swojego brzmienia. Tego, który przybliża ich do twórców „Värähtelijä”. Nie udało im się to w pełni, jednak nie ze względu na własne umiejętności, a przez nagłośnienie. Trudno mi ocenić, czy to akustyk spaprał robotę, czy wina powinna spaść na kogoś innego, ale gitary były niekonsekwentnie i niewystarczająco nagłośnione. Fleshworld nie są jednak nowicjuszami i pomimo przeciwności potrafili dać niesamowity występ, wprowadzając w stan osłupienia słuchaczy, którzy nie mieli wcześniej z nimi do czynienia, a oddanych fanów zręcznie nawigowali między transowymi momentami a erupcjami wściekłości.
Koncert Outre był dla mnie pierwszym zderzeniem z ich muzyką na żywo po wydaniu „Ghost Chants”. Od tamtej pory zainteresowania grupy skierowały się w bardziej klasyczne rejony black metalu. A co za tym idzie, dobra słyszalność i wyraźne brzmienie wszystkich instrumentów razem i każdego z osobna powinny być na ich występach wyszlifowane i pomimo muzycznego brudu uchwytne. Niestety to właśnie oni najbardziej ucierpieli na akustycznym potknięciu. Intensywna i głośna praca perkusji zagłuszała miejscami dźwięki płynące z innych instrumentów. Nie było to jednak cierpienie dla uszu słuchacza, ponieważ praca Macieja Pelczara za zestawem była czystym złotem i prawdziwą (czarną) magią. Panowie starali się jednak jak mogli i nie oszczędzili publiki, miażdżąc ich swoimi potężnymi kompozycjami z odpowiednim człowiekiem za mikrofonem, wypluwającym złowieszczy czarny jad beż opamiętania.
Na scenę weszli w półmroku, oświetlani ascetycznym, jednobarwnym światłem. Pierwsze skrzypce miała tu bowiem zagrać muzyka, a nie sceniczna prezencja. W swoją międzygalaktyczną eskapadę zabrali audytorium przy dźwiękach otwierającego ich ostatnia krążek ‘Saturaatio’. Dalszy ciąg ich koncertu był niczym podróż we wnętrzu czarnej dziury z prędkością światła, bez poczucia czasu i miejsca. Liczyła się tylko dana chwila i kosmos zwany Oranssi Pazuzu. Z letargu wybudzały jedynie przerwy między utworami w których widownia entuzjastycznie reagowała na występ. Finowie są jednymi z niewielu ludzi na ziemi, tej ziemi, którzy tak zręcznie i magicznie są w stanie połączyć elementy black metalowej surowości wokali z psychodeliczną feerią barw instrumentarium w niesamowicie ilustratorski sposób. Ogromną rolę w całym przedsięwzięciu odegrały klawisze, za którymi w pocie czoła uwijał się Evill. Jego pasaże potrafiły wprowadzić w zupełnie inny stan świadomości. Z tej podróży nie chciało się wracać.
Trudno jest przechodzić do rutyny po zderzeniu z czymś takim. Jednak dobrą stroną bolesnego powrotu do rzeczywistości, jest fakt doświadczenia uczestnictwa w tej psychodelicznej podróży, której nikt nie jest w stanie odebrać.