Adrian Belew, który przez 33 lata współtworzył najważniejszą grupę muzyki progresywnej, czyli King Crimson, wystąpił wczoraj w klubie Progresja w Warszawie. W podzielonej na dwie części setliście znalazło się miejsce zarówno dla crimsonowych klasyków przyjmowanych z wielkim entuzjazmem, jak i bardziej eksperymentalnych rzeczy znanych tylko wtajemniczonym w solową twórczość artysty. Zacznijmy jednak od początku.
O 20 na scenie zainstalowało się pierwsze trio tego wieczoru – francuskie Lizzard. Składający się z gitarzysty/wokalisty, basisty oraz perkusistki zespół przez 45 minut prezentował swój materiał spod znaku muzyki progresywnej, jednak bardziej nowoczesnej, plasującej go na półce pomiędzy Tool, a Riverside czy Porcupine Tree. Cięższe, metalowe riffy równoważone były delikatnymi momentami i w połączeniu z solidnym warsztatem wykonawczym grupa pozostawiła po sobie bardzo dobre wrażenie. Jest to jeszcze dość młody zespół mający na koncie 3 płyty, dlatego mam nadzieję, że największe sukcesy jeszcze przed nim, bo na pewno zasługuje na większy rozgłos. Fani wyżej wymienionych grup powinni czym prędzej sprawdzić, jakie dźwięki wydaje ten trójgłowy Jaszczur.
Parę chwil przed 21 na scenie niespodziewanie pojawił się Adrian Belew z towarzyszeniem swoich młodych muzyków – Julie Slick na basie oraz Tobiasem Ralphem na perkusji. Widząc, że nie wszyscy byli przygotowanymi na taki rozwój wydarzeń, krzyknął do mikrofonu: Zaskoczyliśmy was?, a zespół ruszył z zestawem klasyków z solowego repertuaru artysty. Po czterech energetycznych kawałkach („The Momur”, „Big Electric Cat”, „Men in Helicopters” i „The Lone Rhinoceros”) przyszedł czas na kompozycje King Crimson, na które wszyscy czekali. Na początek „Dinosaur” i „One Time” z genialnej płyty „Thrak”, którą Karmazynowy Król triumfalnie powrócił w 1995 roku. Szkoda jedynie, że utwory zostały odegrane jakby do połowy – tylko podstawowe części, po których – zamiast szalonych solówek lub improwizacji – następował koniec. Widocznie Adrian uznał, że zaplanowany tego wieczoru materiał i tak zawiera już wystarczająco dużo improwizacji i rzeczywiście tak było – kolejne solowe kompozycje były traktowane jedynie jako punkt wyjściowy do popisów instrumentalnych. A te – biorąc pod uwagę umiejętności Belewa – były jak zwykle niesamowite. Budowanie piosenki na żywo za pomocą nakładania ścieżek gitary, firmowe naśladowanie dźwięków – nosorożca, ptaków, śmiechu, alarmu, miejskiego zgiełku – wszystko to było podane na najwyższym poziomie i z typowym dla gitarzysty luzem i uśmiechem. Pomimo profesjonalnej kariery trwającej już blisko 40 lat jest to wciąż jedna z najbardziej entuzjastycznych i uśmiechniętych osób, jakie można zobaczyć w świecie rocka. W pierwszej części koncertu znalazły się również rewelacyjne wykonania utworów z kolorowej trylogii Crimson z lat 80-tych „Frame by Frame” oraz „Three of a Perfect Pair”, który zagrać i zaśpiewać naraz potrafi chyba tylko Belew.
Po kilkunastominutowej przerwie zespół wszedł ponownie na scenę, lecz tym razem nastąpiła już zapowiedź frontmana: „Podążajcie za moim głosem.” Kiedy publiczność usadowiła się już na miejscach, poleciały dwa kolejne crimsonowe klasyki – „Heartbeat” i „Walking on Air”, które niestety znów zostały boleśnie skrócone. Dalszą część zdominowały już wspomniane szalone improwizacje na bazie utworów solowych. Przekomarzanie się Belewa z perkusistą było jednym z jej jaśniejszych punktów – trzeba przyznać, że niepozorny Tobias Ralph swoimi umiejętnościami imponował w wielu momentach. Z katalogu King Crimson pojawiła się jeszcze „Neurotica”, w której również znalazł się miejsce na „luźniejszy” fragment. Publiczność owacją na stojąco pożegnała muzyków, którzy wrócili na bis wykonując kolejny karmazynowy klasyk – „Indiscipline”. W tym momencie wszyscy zerwali się ze swoich siedzących miejsc i podeszli pod barierki, by móc dokładniej podziwiać gitarowy kunszt mistrza ceremonii.
Adrian Belew zaprezentował się w doskonałej formie, a jego głos, pomimo 66 lat na karku, był silny i donośny jak zawsze. Szkoda, że nie usłyszymy go już w King Crimson – jego miejsce w najnowszym wcieleniu grupy zajął Jakko Jakszyk, który jest dobrym odtwórcą (grał przecież przez wiele lat w coverbandzie KC), lecz do geniuszu i wizjonerskiego podejścia do instrumentu Belewa wiele mu brakuje. Adrian nie zwalnia jednak tempa i wykorzystuje swoją karierę solową do odkrywania coraz to nowych muzycznych patentów. Ostatnim z nich jest projekt Flux, który został wydany w formie aplikacji – niedługie instrumentalne partie, które są w niej odtwarzane są losowo ze sobą łączone i dzięki temu powstaje muzyka, która nigdy nie jest taka sama dwa razy. Swoje ulubione fragmenty można jednak zapisywać i do nich wracać. Wracając jednak do samego koncertu cisną się na usta dwa słowa – klasa i legenda.
Sprawdźcie także wywiad, którego Adrian Belew udzielił nam parę dni przed koncertem w Polsce, pod tym linkiem.