Spełniło się jedno z koncertowych marzeń. Coś, na co trzeba było czekać prawie pół wieku. Robert Fripp po raz pierwszy reaktywował King Crimson nie po to, by przekraczać kolejne bariery w muzyce rockowej, a głównie po to, by świętować imponujący dorobek zgromadzony na przestrzeni dekad.
Pod koniec zeszłego roku gruchnęła wiadomość, że grupa przyjedzie do Polski aż na 4 koncerty – dwa w Zabrzu i dwa we Wrocławiu. Po prawie 10 miesiącach niecierpliwego czekania, wczoraj odbył się pierwszy z zaplanowanych występów. Zawirowania w składzie opisywałem już chociażby przy okazji recenzji najnowszego boxu koncertowego „Radical Action to Unseat the Hold of Monkey Mind”. Należy tylko wspomnieć, że obecnie wokalistą jest nie wieloletni członek grupy Adrian Belew, a zupełnie nowa postać – Jakko Jakszyk. W 7-osobowym składzie znajduje się obecnie 3 perkusistów oraz Mel Collins, Levin, Jakszyk i Fripp. Nie byłem specjalnym entuzjastą zmiany wokalisty po 35 latach, ale po zapoznaniu się z zawartością boxu przekonałem się, co ten skład potrafi na żywo. Przedkoncertowa ekscytacja sięgnęła zenitu.
Wygląda na to, że inni uczestnicy podzielali moją niecierpliwość, bo pomimo że w Domu Muzyki i Tańca w Zabrzu miejsca są numerowane, fani zaczęli się zbierać już godzinę przed otwarciem obiektu, a dwie godziny przed koncertem. Nic zresztą dziwnego. Skoro dla mnie było to wielkie przeżycie, co mają powiedzieć osoby, które słuchają Karmazynowego Króla od początku i czekali ponad pół życia, by usłyszeć na żywo takie dzieła jak „Epitaph”, „In the Court of the Crimson King” czy „21st Century Schizoid Man”? A te wypadły pięknie. Zacznijmy jednak od początku…
Zespół, a przede wszystkim Fripp znany jest z niechęci do wszelkiego rodzaju rejestracji swoich koncertów, dlatego na scenie pojawiły się plansze oznajmiające, by wyłączyć telefony i nie używać aparatów, bo można zostać nawet wyproszonym z sali. Bezpośrednio przed rozpoczęciem występu odtworzone zostały także komunikaty w języku polskim i angielskim, nagrany przez samego gitarzystę, który zachęcał do używania z „urządzeń” rejestrujących jedynie oczu i uszu. Jest to zachowanie obecnie niecodzienne, ale przyznam, że rzeczywiście wprowadziło to atmosferę skupienia zarówno na scenie, jak i wśród publiczności. Coś, czego w erze wszechobecnych i nachalnych rozświetlonych ekranów smarfonów dawno nie doświadczyłem.
Muzycy weszli na skromnie urządzoną scenę kwadrans po 20. Skromną, choć robiącą wrażenie – na dole trzy zestawy perkusyjne, a na podwyższeniu w drugiej linii pozostali muzycy. Oprócz tego jedynie kilka górnych reflektorów jednostajnie ją oświetlających oraz niebieska kurtyna w tle. Z racji tego, że niestety był to mój pierwszy i jedyny koncert King Crimson miałem obawy, czy trafią z setlistą, którą chętnie żonglują w moją listę życzeń. Okazało się, że było perfekcyjnie – zagrali wszystko, co chciałem usłyszeć i to już w pierwszej części setu. Zaczęli od perkusyjnego wstępu, w którym Pat Mastelotto, Jeremy Stacey (zastępujący Billa Rieflina) oraz Gavin Harrison pokazali swój kunszt. Następnie genialna kompozycja „Larks’ Tongues in Aspic, Part One” rozkręcająca się powoli, by uderzyć między oczy i uszy hardrockowym riffem. Swoje pięć minut miał w tym utworze Mel Collins, który na flecie ku zaskoczeniu, a następnie aplauzie publiczności pięknie zagrał naszego Mazurka Dąbrowskiego.
Dalej ze sceny płynęły same klasyki z lat 70-tych. „Pictures of a City” z najbardziej jazzowego albumu grupy „Islands”, „Cirkus” z karkołomnymi pasażami gitarowymi odgrywanymi przez Jakszyka oraz coś, na co czekałem szczególnie, czyli „Fracture”. To opus magnum Frippa, jedna z najbardziej epickich kompozycji w historii muzyki gitarowej została włączona do repertuaru dopiero na obecną trasę koncertową po 42 latach… Została ona opracowana na nowo, na dwie gitary, choć Jakszyk jedynie uzupełniał zagrywkami pędzącego po gryfie Frippa. Genialne wykonanie genialnego utworu, który potrafi zagrać tylko ten niepozorny gitarzysta siedzący gdzieś z boku na stołku. Mimo 70 lat na karku udowodnił, że wciąż jest wielkim mistrzem w swoim fachu.
Nie było jednak czasu na przeżywanie i chwilę wytchnienia, bo jako kolejny pojawił się „In the Court of the Crimson King”. Trzeba oddać nowemu wokaliście, że doskonale wykonuje te piękne utwory z lat 60/70-tych. Na pewno w tym momencie niejednemu długoletniemu słuchaczowi mogła zakręcić się łezka w oku, że wreszcie może usłyszeć piosenki z legendarnego debiutu na żywo. Crimson występowali w Polsce wielokrotnie, ale skład z Adrianem Belew pomijał zupełnie wczesną twórczość grupy oprócz paru utworów instrumentalnych. Świetnie zaprezentował się także nowy „Suitable Grounds for the Blues”, który daje nadzieję, że ewentualny nowy album może rzeczywiście dorównywać poziomem klasycznym dziełom Króla. Pierwszy 1,5-godzinny set zakończyła druga część „Larks’ Tongues in Aspic”.
Po 20-minutowej przerwie siódemka znów zajęła swoje miejsca. Tym razem więcej miejsca poświęcono nowym utworom – rozpoczynający „Devil Dogs of Tessellation Row”, obie części „Radical Action” z zadziornymi riffami oraz bardziej przypominający lata 80-te „Meltdown”. Ponadto „Level Five” – jedyna kompozycja z czasów Belewa. Nie zabrakło oczywiście kolejnych wyczekiwanych klasyków – „Epitaph”, w którym Jakko nie trafił w strunę, co wywołało lekką konsternację. Przecież King Crimson to nieomylna maszyna! Oczywiście piszę to z przymrużeniem oka, bo mimo że wykonawstwo jest perfekcyjne, to w tej muzyce czuć duszę. Najlepszy przykład to liryczny „Starless” kończący podstawową część koncertu. Pod koniec utworu scena została skąpana w czerwonym świetle nawiązując do tytułu płyty, z której pochodzi – „Red”. Po owacji na stojąco muzycy wrócili na scenę i po kolejnym perkusyjnym wstępie zagrali „21st Century Schizoid Man”. Znów pełen improwizacji, jednak środek utworu należał do Gavina Harrisona, który powalił słuchaczy genialną perkusyjną solówką.
Po prawie 3 godzinach publiczność mogła w końcu wyjąć telefony. Gdy Tony Levin sięgnął po aparat, w rewanżu fani mogli także zrobić pamiątkowe zdjęcie. Fotografował także sam Fripp, który nawet humorystycznie zrobił sobie selfie. Był to piękny wieczór wypełniony doskonałą muzyką. Słuchając takich utworów jak „Pictures of a City”, „Cirkus” czy „The Letters” należy uzmysłowić sobie jak wiele doskonałych płyt nagrał ten zespół. King Crimson to nie tylko pierwszy album, to także „Lizard”, „In the Wake of Poseidon”i wiele, wiele innych. Zresztą według mnie zespół ten nigdy nie zawiódł i patrząc z perspektywy czasu wszystkie jego wcielenia były artystycznym sukcesem. Szkoda jedynie, że podczas wieczoru pominięto cover „Heroes” Davida Bowiego, który do tej pory był grany przed „21st Century Schizoid Man” na wszystkich pozostałych koncertach obecnej trasy.
Jest wiele wspaniałych, legendarnych artystów z kręgu muzyki rockowej, metalowej, gitarowej. Ale King Crimson to zdecydowanie zupełnie osobna kategoria. To zjawisko trwa już prawie 50 lat i wciąż niezmiennie ekscytuje. A to udaje się naprawdę garstce pozostałych artystów. I pozostaje z tyłu głowy tylko jedna myśl – jak w tym materiale odnalazłby się pominięty podczas reaktywacji Adrian Belew…
1. Hell Hounds of Krim
2. Larks’ Tongues in Aspic, Part One
3. Pictures of a City
4. Cirkus
5. Fracture
6. The Court of the Crimson King
7. Suitable Grounds for the Blues
8. The Letters
9. Sailor’s Tale
10. Interlude
11. The Talking Drum
12. Larks’ Tongues in Aspic, Part Two
Set 2:
13. Devil Dogs of Tessellation Row
14. Lizard (’The Battle of Glass Tears – Part i: Dawn Song’)
15. Radical Action II
16. Level Five
17. Epitaph
18. Radical Action (To Unseat the Hold of Monkey Mind)
19. Meltdown
20. Easy Money
21. Red
22. Starless
Bis:
23. Banshee Legs Bell Hassle
24. 21st Century Schizoid Man