Trzecia i ostatnia odsłona tegorocznego Off Festivalu przebiegła przede wszystkim pod znakiem koncertu legendarnej poetki rocka – Patti Smith. W międzyczasie udało mi się jednak uczestniczyć w paru koncertach, pomimo całodziennej pogoni za Patti – najpierw zapowiedziane dosłownie parę godzin wcześniej spotkanie w Kawiarni Kulturalnej na terenie festiwalu, później zajęcie jedynego słusznego miejsca pod barierką, by uczestniczyć w wielkim wydarzeniu, jakim było wykonanie w całości jednej z najlepszych płyt w historii rocka – „Horses”. Ale po kolei.
STEVE GUNN
Amerykański muzyk wraz z zespołem wszedł na Scenę Trójki przed godziną 18:00, gdy na Głównej Scenie zaczynał polski, polegający na improwizacji kolektyw Innercity Ensemble. Być może dlatego songwriter nie przyciągnął tak wielu zainteresowanych jak Sun Kil Moon dnia poprzedniego, ani jego muzyka nie wyróżniała się niczym specjalnie interesującym. Po prostu lekkie, półakustyczne piosenki właśnie w typie Sun Kil Moon czy Bon Iver, jednak bez tego czegoś, co zatrzymałoby uwagę na dłużej. Frontman tłumaczył, że część sprzętu zaginęła na lotnisku, a gitarzysta gra na naprędce skompletowanych efektach i być może dlatego nie był to zapadający w pamięć koncert.
DECAPITATED
Zaraz po Stevie Gunn’ie na sąsiedniej Scenie Leśnej zaprezentowała się ze swoim repertuarem polska nadzieja (a właściwie można powiedzieć, że już uznana marka) death metalu – Decapitated. Ta solidna firma osiągająca coraz większe sukcesy poza granicami kraju (obecnie obok Behemoth to jeden z naszych głównych towarów eksportowych) objeżdżająca cenione festiwale w rodzaju Roskilde, Brutal Assault czy chociażby Woodstock pokazała wysoką formę. Bezlitosne, ciężkie i szybkie riffy i szaleńcza perkusja połączone ze złowieszczym growlem szybko owładnęły publicznością, która zgotowała grupie bardzo dobre przyjęcie pomimo tego, że nie jest to do końca target dla tego typu muzyki. Okazja do zaprezentowania się została jednak wykorzystana i miło ogląda się koncerty, gdzie widać, że słuchacze zostają przekonani do zespołu tym, co widzą i słyszą ze sceny.
PATTI SMITH
Bogini rockandrolla, której debiutancki album „Horses” zainspirował pokolenia (choć to bardzo ogólne pojęcie, bo w tych „pokoleniach” byli m.in. Siouxie & the Banshees, R.E.M., Hole, The Smiths czy PJ Harvey) była, jak się okazuje, największą atrakcją tegorocznego Off Festivalu. Pomysł, by wykonać legendarną płytę w całości pierwszy raz pojawił się z okazji jej 30-lecia. Obecnie Patti wraz z zespołem ponownie prezentuje swoje największe dzieło, jednak jak sama zastrzega, nie jest to sentymentalna podróż, lecz dostosowanie go do dzisiejszych realiów. Pomimo, że wykonywane od początku do końca, Smith wplata między wiersze odniesienia do aktualnych wydarzeń.
Zaczęło się od ponadczasowej, punkowej wersji ‘Glorii’, poprzez bujające ‘Redondo Beach’, natchnione ‘Birdland’, podczas którego Patti czytała z kartki (biorąc pod uwagę objętość poetyckiego tekstu można jej to wybaczyć) i jak zwykle robiący wielkie wrażenie, ponadczasowy hymn łączący hipisowskie czasy z erą punku, ‘Free Money’. Następnie wokalistka humorystycznie oznajmiła, że właśnie odwracamy płytę, i tak oto ze strony B odegrana została oda do młodszej siostry, ‘Kimberly’, ‘Break It Up’ zainspirowany snem o Jimie Morrisonie, epicki, narastający, zakończony reminiscencją ‘Glorii’ ‘Land’, a także poświęcony Jimiemu Hendrixowi oraz wszystkim, którzy odeszli ‘Elegie’. Na tym jednak nie skończył się koncert, bo publiczność dostała jeszcze jedną z ulubionych piosenek Smith ‘People Have the Power’, która była okazją do przekonania słuchaczy, że każdy z nas ma władzę i siłę, by zmienić ten świat i swoje życie. Te hipisowskie ideały w ustach Patti nie brzmią banalnie, a wręcz przeciwnie – prawdziwie i inspirująco do działania. Na koniec zespół zagrał jeszcze ‘My Generation’, czyli cover The Who i jednocześnie bonusowy utwór z „Horses”. Można żałować tylko jednego – szkoda, że czas nie pozwalał na odegranie większej ilości natchnionych utworów w rodzaju ‘Ghost Dance’, czy ‘Beneath the Southern Cross’, które pojawiają się na innych koncertach w ramach obecnej trasy.
Był to oczywiście niezapomniany występ i jedno z tych wydarzeń, które przeżywa się nie tylko jako widz, ale na także czuje się niesamowitą jedność z osobami stojącymi na scenie. Niesamowite jest to, jak ta 68-letnia artystka wciąż pozostaje tą samą zbuntowaną 20-parolatką wierną swoim ideałom, zamkniętą po prostu w starzejącym się ciele. Naprawdę niewiele takich wykonawców pozostało na świecie, o czym można było się przekonać na spotkaniu, które miało miejsce przed koncertem – Patti opowiadała, że artystą po prostu się jest, a jej zależy na pozostawieniu po sobie wartościowych dzieł, chociażby wzorem jej ukochanych poetów, miały zostać docenione dopiero po śmierci. Zupełnie inne podejście, niż dzisiejsze gwiazdy. I zupełnie inna klasa.
ICEAGE
Młody, obiecujący zespół pochodzący z Danii pewnie kroczy obraną przez siebie ścieżką i pomimo tego, że członkowie mają niewiele ponad 20 lat na scenie prezentują się niezwykle profesjonalnie, a charyzmy może zazdrościć im wiele starszych i doświadczonych grup. Wszystko to głównie za sprawą wokalisty Eliasa Bendera Rønnenfelta, który łączy w sobie cechy Jima Morrisona, Iana Curtisa i odrobinę (a może nawet trochę więcej) szaleństwa Marka E. Smitha z The Fall. Zresztą inspirację takimi grupami post punkowymi i nowofalowymi jak właśnie The Fall słychać tutaj m.in. w charakterystycznych, zakręconych, trochę psychodelicznych riffach. Frekwencja na Scenie Leśnej również pokazała, że nie jest to zespół zupełnie obcy publiczności i zupełnie zasłużenie został headlinerem mniejszej sceny ostatniego dnia festiwalu. Jeżeli dalej będą utrzymywali tendencję zwyżkową, a jak na razie nic nie zapowiada, by miało być inaczej, możemy dostać naprawdę skończony produkt. Polecam przekonać się samemu.