Jako wysłannik piekieł dane mi było uczestniczyć na tegorocznym Off Festivalu w pełnym, 3-dniowym wymiarze. Relację z 1. dnia możecie przeczytać tutaj. Podczas kolejnych dwóch działo się równie dużo, ale ze względu na wywiady z artystami (które już niedługo na naszej stronie!) i inne obowiązki musiałem pominąć parę interesujących koncertów. Mimo to, zostałem usatysfakcjonowany poziomem muzycznym i różnorodnością stylistyczną, a także niepowtarzalną, leniwą oraz relaksacyjną atmosferą.
KETHA
Na Scenie Głównej o 16:00, w słońcu i upale zainstalował się jeden z ciekawszych zespołów rodzimej metalowej sceny – Ketha. Pomimo ekstremalnych warunków atmosferycznych grupa przyciągnęła całkiem pokaźną liczbę amatorów spragnionych równie ekstremalnych wrażeń akustycznych i została bardzo dobrze przyjęta. Zaprezentowała przekrojowy materiał, lecz spora jego część pochodziła z ostatniej, bardzo udanej EPki „#!%16.7”. Było bardzo ciężko, bardzo intensywnie i bardzo precyzyjnie. Widać, że ambitna muzyka, którą tworzą krakowiacy jest przemyślana i nie ma w niej miejsca na przypadek i chwilę wytchnienia. Polecam śledzenie dalszego rozwoju grupy, ponieważ nowy, pełnowymiarowy materiał powinien ukazać się już na początku przyszłego roku.
HAŃBA!
Off Festival jest miejscem, gdzie możemy usłyszeć dosłownie wszystko. Połączenie „orkiestry podwórkowej” (jak sami siebie przedstawiają) z punkową energią i buntem? Proszę bardzo – oto Hańba! Krakowska kapela zaraziła energią i entuzjazmem cały namiot Sceny Eksperymentalnej. Na początku muzycy znaleźli się wśród publiczności i odczytywali swoje żale – o ile podrożał cukier i inne dobra, a o jaką kwotę zmalała pensja zwykłego, szarego robotnika. Po każdym zdaniu padało hasło „Hańba!” z aktywnym udziałem publiczności, która dzięki temu szybko wczuła się w klimat lat 30-tych. Sam zespół nie zhańbił się swoim występem – wypadli naprawdę interesująco i prawdziwie, co potwierdziła również reakcja zebranych.
SUN KIL MOON
Ten ekscentryczny wykonawca pomału w naszym kraju obrasta kultem, dlatego frekwencja na jego koncercie zdecydowanie przewyższyła możliwości namiotu Sceny Trójki. Oprócz ściśniętych w środku widzów, spora ilość wybrała po prostu kontemplację muzyki leżąc na kocu pod chmurką. Mark Kozelek o swojej wspomnianej ekscentryczności dał znać już na początku, kiedy w ostrych słowach wyrzucił z koncertu osoby robiące zdjęcia, grożąc jego przerwaniem. Równie bezpośrednie jak on sam są teksty jego piosenek o tytułach w stylu ‘To mój pierwszy dzień, jestem Indianinem i pracuję na stacji benzynowej’. Na początku pogrążony w prawie całkowitych ciemnościach zespół Marka oczarował słuchaczy pięknymi ‘I Can’t Live Without My Mother’s Love’ czy ‘Michelle’ z udanego albumu „Benji”, ale im dłużej trwał koncert, tym częściej można było przyłapać siebie i resztę obecnych na skupieniu się na innych czynnościach, niż przeżywanie tej leniwie snującej się z głosników muzyki.
OGOYA NENGO & THE DODO WOMEN’S GROUP
Zachęcony odkryciem Songhoy Blues pierwszego dnia, postanowiłem po raz kolejny doświadczyć afrykańskiego klimatu (chociaż nie było to trudne biorąc pod uwagę temperaturę), dlatego wybrałem się do namiotu Sceny Eksperymentalnej, gdzie prezentowała swoje możliwości kenijska gwiazda Anastasia Oluoch z zespołem. W tym przypadku zawodzenie trzech starszych kobiet na zmianę z występem bębniarzy okazało się być, w moim mniemaniu średnim pomysłem, ale pokłady energii i entuzjazmu już za chwilę uzupełnili inni wykonawcy, którzy znaleźli się na sąsiedniej Scenie Głównej.
THE DILLINGER ESCAPE PLAN
Amerykanie, z którymi miałem przyjemność porozmawiać przed koncertem pokazali czym jest wyznaczanie granic w muzyce metalowej roznosząc scenę (i publiczność) w pył. Szczerze, dawno nie widziałem takiego ładunku emocji i ciężko mi wyobrazić sobie coś bardziej agresywnego, cięższego i szybszego, niż The Dillinger Escape Plan. Z pozornego chaosu, jakim były migające światła i jazgotliwa muzyka wyłaniała się precyzja i finezja wykonania. Panowie szaleli na scenie, a prym wiedli przede wszystkim mózg zespołu Ben Weinman, który wspinał się na wszystkie możliwe podwyższenia i skakał z nich robiąc piruety w powietrzu oraz niemniej szalony wokalista Greg Puciato rzucający mikrofon w widzów lub wkładający go sobie do ust. Po publiczności widać było niestety, że nie do końca rozumiała i nadążała za tym, co działo się przed ich oczyma. Dillinger pomimo wysokiego statusu w USA i w paru innych częściach świata, w naszym kraju posiada skromną grupę wiernych fanów, którzy przybyli celowo na ten koncert, ale była ich dosłownie garstka. Trzeba przyznać jednak, że panowie dali z siebie wszystko i mam nadzieję, że imponujące show, które stworzyli przekonało wielu do śledzenia dalszych losów kapeli, która przygotowuje nowy materiał. Nie wiem jak koncert odebrali sami artyści, bo wydawało się, że po zejściu ze sceny powrócą na bis, ale jednak się na to nie zdecydowali – być może ze względu na rozchodzącą się publiczność, której została tylko połowa – i skończyli 10 minut przed czasem.
RIDE
Wielkim wydarzeniem drugiego dnia miał być koncert Brytyjczyków z Ride – ulubieńców Artura Rojka. Grupa znana jest w Polsce w dużej mierze właśnie dzięki Arturowi, który wraz ze swoim zespołem Myslovitz wykonywał ich utwór ‘Drive Blind’ i przy każdej okazji wymieniał jako jedną ze swoich głównych inspiracji. Sami zainteresowani dowiedzieli się o tym przed koncertem i podczas występu zadedykowali piosenkę organizatorowi Off Festivalu. Wydaje się, ze Rojek zaryzykował umieszczając Ride jako headlinera, ale publiczność postanowiła mu zaufać i tłumnie zjawiła się pod sceną. Być może nie wypadało zrobić afrontu i ominąć ten występ, a z drugiej strony, może po prostu rozeszła się wieść, że grupa pokazuje na koncertach kawałek solidnego grania, o czym mogliśmy się przekonać na Głównej Scenie. Panowie zeszli się z powrotem po 16 latach nieobecności i na obecnej trasie proponują sentymentalną podróż w przeszłość. W związku z tym materiał był skupiony głównie wokół dwóch klasycznych płyt „Nowhere” i „Going Blank Again”. Melodyjne, dość proste piosenki w stylu Oasis czy The Smiths (ten wyrazisty bas) okraszone były ze strony dwóch śpiewających gitarzystów hałasem inspirowanym Sonic Youth i My Bloody Valentine. Warto było pójść na ten koncert, który był solidny, lecz nie porywający. Nie do końca też rozumiem motywacji członków zespołu do reaktywacji, bo podczas rozmowy raczej unikali odpowiedzi na pytania o nowy materiał. Lecz, jak widać po obecności Ride na wielu festiwalach w tym roku, słuchaczom wystarczy sentymentalna podróż w przeszłość.