Z wielką radością i ekscytacją przyjąłem wiadomość, że Pan Maleńczuk zdecydował się na solową, akustyczną trasę koncertową. Mając w pamięci jego występy sprzed ponad 10 lat zwieńczone płytą „Proste Historie” wiedziałem, że muszę znów wybrać się na jeden z nich. Tym samym listopadowy wieczór spędziłem w warszawskim Och-Teatrze słuchając muzycznych opowieści o życiu, miłości, narkotykach… i cyganach.
Jako wieloletni fan wszelkich wcieleń Maleńczuka – solowego, z Pudelsami, czy Homo Twist z ulgą przyjąłem wiadomość, że po paru latach zachłyśnięcia się showbiznesem i wykonywaniu wiązanki tandetnych przebojów z lat 80-tych na sylwestrach Polsatu, wreszcie zobaczę artystę w jego środowisku naturalnym. Tylko gitara akustyczna i ten niepodrabialny, zawodzący, lecz jednocześnie głęboki głos. Maciej Maleńczuk to postać z niesamowitą historią – ze zwykłego ulicznego grajka stał się jednym z najlepszych i najbardziej wszechstronnych wokalistów w kraju. O taką historię ciężko nawet w „American dream”, a co dopiero w Polsce i to jeszcze przed erą wszelkich talent show, które serwują karierę typu instant.
Występ, który odbył się w teatrze, przyciągnął bardzo przekrojową publiczność – na koncertach Maleńczuka pojawiają się i starsze panie czekające na przeboje typu „Ostatnia nocka” czy „Niewiele mogę ci dać” zniesmaczone przeklinającym między utworami i zwykle mówiącym prosto z mostu artystą, i z drugiej strony osoby ceniące jego najbardziej undergroundowe czasy. Dla każdej z tych grup Pan Maleńczuk miał coś w zanadrzu. Warto tylko wspomnieć, że bis składał się z „W tym mieście jest żyć”, „St. James Infirmary Blues”, „Maraton Sopot Puck” Młynarskiego i „Tango libido”, by mieć pojęcie o przekrojowości zaprezentowanego materiału.
Maleńczuk zabrał słuchaczy w prawie dwugodzinną podróż przez wszystkie etapy swojej twórczości. Rozpoczynając od „Nobody”, „Pan Maleńczuk”, „Miasto Kraków”, „Syfu” i „Arkadiusza” postawił na ten najwcześniejszy, co z pewnością ucieszyło najbardziej zagorzałych fanów. Opowieść o pedofilu Arkadiuszu, który skończył tak, jak na to zasługiwał i finałowe „chuj mu na grób” zdecydowanie obruszyło dwie elegancko ubrane panie siedzące obok mnie, a ja tymczasem bawiłem się w najlepsze z uśmiechem na twarzy. A to dlatego, że wreszcie zobaczyłem na scenie Maleńczuka, na jakiego czekałem przez ostatnią dekadę – doskonałego obserwatora, który w poetycki, lecz jednocześnie bezpośredni sposób snuje niezwykłe opowieści zainspirowane historią prawdziwych, zwykłych ludzi. Inne przykłady to „Krzysio”, czy „Edek Leszczyk”, który zebrał tego wieczoru wielkie brawa. Obecnie w jego twórczości brakuje mi tego typu piosenek.
Z drugiej strony, im dłużej trwał koncert, tym większy był miszmasz artystyczny prezentowany ze sceny – pojawiały się i pieśni cygańskie, i utwory Wysockiego, i standardy country, i niedawne radiowe hity z innych projektów, jak „Synu”, „Cygańska dusza” czy „Ostatnia nocka”. Obok piosenek lżejszych i żartobliwych („Kocham się”, „Noś dobre ciuchy”) Maleńczuk dla kontrastu proponował rzeczy bardziej ambitne, jak świetny i jak zwykle poruszający „Adam” z płyty „Cantigas de Santa Maria” oraz dla mnie osobiście najważniejszy punkt koncertu – „Lema pamięci kosmiczny pogrzeb” wykonany scenicznie po raz pierwszy i w dodatku w wersji akustycznej. Ten utwór, w oryginale w ciężkiej wersji z ostatniego albumu Homo Twist „Matematyk”, jest dla mnie jednym ze szczytowych osiągnięć Maleńczuka jako poety i muzyka. Szkoda, że jeden z najlepszych polskich tekstów został upchnięty gdzieś pomiędzy wspomniane wcześniej, mniej poważne utwory, dlatego siła przekazu w tym wypadku trochę osłabła.
https://www.youtube.com/watch?v=S3rBjtgBS5k
Mimo wrażenia, że Maleńczuk chciał w swoim występie pokazać jak najwięcej twarzy i zawrzeć w ciągu tego dwugodzinnego spektaklu jak najwięcej utworów i nastrojów, co wprowadziło lekki zamęt, wyszedłem z Och-Teatru zachwycony i usatysfakcjonowany. Możliwość ponownego spędzenia wieczoru na intymnym spotkaniu z tak pełnym indywidualizmu artystą, jakim jest Maciej Maleńczuk pozostawia zawsze duże wrażenie. Pod tym wrażeniem pozostaję do kolejnego koncertu 22 listopada w klubie Harenda, gdzie muzyk zaprezentuje kolejne swoje wcielenie, tym razem jazzowe, pod nazwą „Jazz for idiots”.