Metalowi Bogowie przez ostatnie lata nie mogli podjąć decyzji co do zakończenia swojej kariery. Najpierw w ramach pożegnalnej trasy Epitaph wystąpili w katowickim Spodku w 2011 r. Po paru miesiącach okazało się, że świętowanie zakończenia działalności tak bardzo im się spodobało, że wystąpią ponownie. I znów w tym samym miejscu zobaczyliśmy ich w 2013 r. W tej chwili panowie promują najnowszą płytę „Redeemer of Souls” i tym samym okazało się, że ci niedoszli emeryci występują w naszym kraju po raz 3 w ciągu 4 lat, a to nie koniec, bo na grudzień został zapowiedziany kolejny koncert! Całkiem niezły bilans.
O tym, czy zespół rzeczywiście cieszy się najlepszą formą od lat, czy przegapił moment zejścia ze sceny niepokonanym miałem okazję przekonać się na koncercie w łódzkiej Atlas Arenie. Hali, która widziała niejedno i wyrasta na jedno ze świętych miejsc fanów ciężkiego grania i klasycznego rocka – Black Sabbath, Aerosmith, Slipknot, Scorpions, System of a Down, Depeche Mode, Muse, Roger Waters, Megadeth, Slayer, Rammstein… To tylko część wielkich nazw, które w ciągu ostatnich kilku lat odwiedzały tego betonowego kolosa. Ale przejdźmy do meritum, czyli dużej dawki dobrej muzyki, którą usłyszeliśmy również tego wieczoru.
Jako support fani mieli okazję obejrzeć Five Finger Death Punch, który swoją bezkompromisową postawą i udanym połączeniem nu metalu i klasycznego heavy pozyskuje coraz więcej oddanych fanów. Zauważył to również wokalista grupy Ivan Moody, który wyznał, że ostatniego koncertu grupy w naszym kraju słuchało kilkuset fanów. Teraz pod sceną i na trybunach było już parę tysięcy osób w większości entuzjastycznie reagujących na dość agresywny, wgniatający w ziemię repertuar, ale także sentymentalną (ale bez banału) akustyczną balladę ‘Remember Everything’. Członkowie zespołu na scenie dwoili się i troili, zmieniali swoje pozycje i w zestawieniu z oryginalnym image’em wypadli naprawdę interesująco. Myślę więc, że sukcesem zakończyła się misja zaprezentowania się przed nową publicznością i z pewnością wśród niej znajdą się nowi fani grupy.
2. Hard to See
3. Lift Me Up
4. Bad Company (Bad Company cover)
5. Burn MF
6. Remember Everything (acoustic)
7. Never Enough
8. The Bleeding
Po 5FDP na scenę opadła kurtyna z logiem Judas Priest, a przed 21 z głośników zabrzmiał utwór ‘War Pigs’ Black Sabbath oznaczający początek metalowej wieczerzy. W tym momencie spodziewałem się napływu ludzi, którzy do tej pory czas urozmaicali sobie przy stanowiskach z piwem, lecz ku mojemu zdziwieniu nie zjawiło się ich dużo więcej. Stojąc na płycie z boku pod barierkami i szykując się na tradycyjną walkę o przetrwanie okazało się, że bezpośrednio za mną luźno stało jeszcze parę osób. Tym samym płyta hali była wypełniona w połowie i podobne proporcje panowały w Golden Circle. Być może większość fanów, którzy mieli już zobaczyć Judasów w akcji zrobili to na poprzednich dwóch koncertach? Innego wyjaśnienia znaleźć nie umiem, tym bardziej, że grupa zaprezentowała się naprawdę w dobrej formie.
Kurtyna opadła i najpierw pojawili się instrumentaliści rozpoczynający ‘Dragonaut’ z nowej płyty, a następnie na scenę wkroczył Rob Halford. Stąpający dumnie, w skupieniu wpatrzony w podłogę wyśpiewywał kolejne wersy utworu, który doskonale rozpoczął wieczór. Następnie klasyka, czyli ‘Metal Gods’ z obowiązkowym udziałem publiczności oraz ‘Devil’s Child’ z wysokimi, charakterystycznymi zaśpiewami, czyli znakiem firmowym wokalisty. O głosie 64-letniego Roba należy wspomnieć i oddać mu należny szacunek – niewielu wokalistów o podobnym stażu może pochwalić się tak wysoką formą i atakować uszy słuchaczy z taką intensywnością nie pozostawiając chwili wytchnienia.
Frontman prawie co utwór zmieniał też swe szaty, raz prezentując się w długim skórzanym płaszczu, w innym przypadku w jeansowej kamizelce z ekranem „Screaming for Vengeance”, a także w srebrnym odzieniu z logo zespołu. W ‘Hell Bent for Leather’ zaliczył obowiązkowy wjazd Harleyem na scenę i wymachując biczem dyrygował publicznością reagującą na każde skinienie.
https://www.youtube.com/watch?v=wM-DmR3OKaE
Sam zespół również pracował perfekcyjnie niczym dobrze naoliwiona maszyna na wysokich obrotach. Co ciekawe jednak, najwięcej par oczu było zwróconych nie na jednego z ikonicznych gitarzystów ciężkiego grania, Glenna Tiptona, lecz na „tego nowego”, Richiego Faulknera. Wiadomo, że zasługi byłego gitarzysty K.K. Downinga dla Judas Priest są niepodważalne, jednak Faulkner stał się niewątpliwie godnym następcą i doskonale wpisał się w klimat grupy. Mimo, że jest częścią Judasów dopiero od 2011 r. wszedł do składu bez żadnych kompleksów, a wręcz wniósł entuzjazm, którego chyba od dłuższego czasu brakowało w szeregach legendy metalu. Szalał z gitarą po całej scenie skupiając na sobie uwagę, wycinał ogniste solówki, przekomarzał się z Halfordem, który podczas jego solowych popisów dodatkowo starał się pokazywać jak bardzo ceni kunszt i zaangażowanie gitarzysty. W pewnym momencie udawali nawet, że walczą ze sobą, lecz uciekający Richie nie uniknął w końcu „ciosu” Roba. Miło patrzeć na właściwą osobę na właściwym miejscu, zarażającą swoim entuzjazmem starszych o kilka dekad kolegów.
Im dłużej trwał koncert, tym więcej klasyków otrzymywała publiczność – ‘Breaking the Law’, ‘You’ve Got Another Thing Comin’’, czy dosłownie boleśnie głośny, szybki i ciężki ‘Painkiller’ ze świdrującymi partiami Halforda nie pozostawiał litości dla uszu słuchaczy. Na ekranie pojawiały się wizualizacje nawiązujące do poszczególnych tytułów. Koncert zakończył hymn ‘Livin’ After Midnight’, po czym zespół po raz ostatni pojawił się na scenie dziękując fanom za dobre przyjęcie i wierność przez tyle lat muzycznej aktywności.
Występ udowodnił, że Judas Priest wciąż są w wysokiej formie i wydaje się, że podjęli dobrą decyzję o kontynuowaniu działalności. Nie można niestety pochwalić formy publiczności, która pomimo perfekcyjnego przygotowania grupy, była jedną z najbardziej drętwych jakie dane mi było zobaczyć w mojej 15-letniej koncertowej karierze. Nie jestem zwolennikiem nadmiernie hardcorowych zachowań, lecz na tego typu koncercie spodziewałem się lekkiego sponiewierania, na pewno potu, ewentualnie krwi i łez. Ku mojemu zdziwieniu, żadna z tych rzeczy nie miała miejsca. Moja inicjacja z jednym z najbardziej ortodoksyjnych heavymetalowych zespołów świata przebiegła więc wyjątkowo spokojnie.
Co ciekawe, zespół również skrócił swój set o ‘Love Bites’ i ‘March of the Damned’, pomimo, że na poprzedzających, niefestiwalowych koncertach widniały one w setliście. Mimo to przyjemnie było uczestniczyć w tym wydarzeniu i osobiście usłyszeć klasyki, które od dekad tworzą kanon muzyki metalowej. Do zobaczenia w grudniu w trójmiejskiej Ergo Arenie i miejmy nadzieję, że przy wyższej frekwencji!
2. Metal Gods
3. Devil’s Child
4. Victim of Changes
5. Halls of Valhalla
6. Turbo Lover
7. Redeemer of Souls
8. Beyond the Realms of Death
9. Jawbreaker
10. Breaking the Law
11. Hell Bent for Leather
—
12. The Hellion/Electric Eye
13. You’ve Got Another Thing Comin’
—
14. Painkiller
15. Living After Midnight
Koncertu możecie posłuchać już w całości na YouTube: