Festiwal Legend Rocka zawsze był dla mnie świetnym pomysłem, choć nigdy nie było mi po drodze, żeby tłuc się kilkaset kilometrów do nadmorskiej wsi na jeden dzień. Tym samym przez lata ominęły mnie, i jak się domyślam wielu leniwych fanów również, występy m.in. Manzarka i Kriegera z The Doors, Roberta Planta i ZZ Top. Po tegorocznym ogłoszeniu w postaci Patti Smith uległem i po raz pierwszy na własne oczy postanowiłem sprawdzić, na czym polega fenomen tego miejsca, które zachwyciło nawet Boba Dylana, a Carlos Santana nazwał swoim drugim domem.
Rzeczywiście, kompleks Dolina Charlotty robi wrażenie, a amfiteatr, który pamiętajmy, że jest prywatną inicjatywą właściciela, fana muzyki, również jest pokaźnych rozmiarów. Według reklamy mieści on 12 tysięcy miejsc. Jeżeli to prawda, jest to pojemność sporej hali sportowej. Są więc odpowiednie warunki do zaproszenia właściwie większości gwiazd, poza tymi wyprzedającymi stadiony.
Choć wejście na teren amfiteatru było od 18, niecierpliwi fani zbierali się już wcześniej. Supportem Patti była polska legenda dowodzona od dziesięcioleci przez Wojciecha Waglewskiego. Występ Voo Voo pokazał jednak różnicę pomiędzy polskimi artystami, a prawdziwymi legendami zachodniego rocka. Wydaje się, że zespół Waglewskiego bardzo chciał pokazać, jak bardzo jest niekomercyjny i jak bardzo ma gdzieś publiczność, która w większości nie zna dokładnie jego twórczości. Zamiast więc przekonać ją do siebie za pomocą wiązanki energetycznych, najlepszych utworów, Voo Voo zagrało w całości najnowszą płytę „7”. Męczące kompozycje z pogranicza blues rocka i jazzowej improwizacji sprawiały, że już po dwóch miało się dość, a do odegrania był niestety cały tydzień, ponieważ każda piosenka odpowiadała za jeden z siedmiu dni. Ciekawiej zaczęło się robić dopiero bodajże przy ‘Niedzieli’ kiedy Wagiel poczęstował słuchaczy bardziej ognistymi solówkami. I to by było na tyle ciekawych momentów tego godzinnego występu.
Patti Smith pokazała zupełnie inne nastawienie. Zupełny brak gwiazdorstwa i nadęcia, świetny kontakt z fanami i otwartość, zestawienie klasycznych kawałków z osobistymi faworytami. Artystka wychodzi na scenę w ciuchach, w których chodzi na co dzień (co ciekawe, dwa lata temu w Katowicach była ubrana właściwie tak samo). Pomimo 40 lat kariery i prawie 70 na karku, wciąż ma w sobie urok i entuzjazm tej dwudziestoparoletniej dziewczyny marzącej o byciu zapamiętaną, jaką świat poznał na „Horses”. Wraz ze stałymi współpracownikami – Lenny’m Kaye i Jay’em Lee Daugherty wspierającymi ją od debiutu, Tonym Shanahanem oraz synem Jacksonem Smithem – zaczęła delikatnie od ‘Wing’. Następnie świetnie przyjęty ‘Dancing Barefoot’ i kolejny klasyk, plemienny ‘Ghost Dance’, tym razem z trochę zmienionym aranżem. Został on zadedykowany polskiej Puszczy Białowieskiej. Szkoda, że nawet osobom z odległych Stanów Zjednoczonych bardziej zależy na naszym dobru narodowym, niż ludziom rządzącym krajem…
Publiczność została kupiona już od pierwszych dźwięków, zresztą fani na koncercie Patti zawsze reagują ekstatycznie. Rzeczywiście, zobaczenie takiej legendy na żywo jest jednym z największych przeżyć, jakiego może doświadczyć fan rocka. Nie odcina ona jednak kuponów i pomimo że już rzadziej wydaje nowe płyty, wciąż pozostaje zainspirowana otaczającą ją sztuką. Tym razem poczęstowała publiczność coverem U2 „Mothers of the Disappeared”, którego obecność wytłumaczyła i zadedykowała dzieciom i matkom porywanych dzieci w Afryce. Jak widać, Smith wciąż jest na czasie z problemami świata i jeżeli muzyka może go zmieniać, to zdecydowanie jej koncerty dają do myślenia. Wracając do samej muzyki, bardzo dobrze wypadły też bardziej rozbudowane ‘Tarkovsky (The Second Stop is Jupiter)’ rozpoczęty recytacją oraz ‘Beneath the Southern Cross’ z hałaśliwym zakończeniem. Tradycyjnie, Patti oddała scenę na pięć minut także swojemu zespołowi. Koncert zakończyły dwa klasyki ‘Because the Night’ oraz ‘Gloria’, podczas których wokalistka zeszła do zebranych pod sceną (nikt nie wysiedział na swoich miejscach). Na bis grupa zagrała tylko jeden utwór, tradycyjne ‘People Have the Power’, którego przesłanie sprawia, że jest to chyba ulubiony numer samej Patti.
Koncert trwał niespełna półtorej godziny, obejmował jedynie trzynaście kawałków, do tego artystka była lekko przeziębiona, ale i tak dla wielu był to wieczór, który zapadnie w pamięci na długo. Patti Smith jest jedną z najbardziej autentycznych gwiazd, które pozostały na rockowej scenie. Kto przejmie pałeczkę, gdy muzycy z pokolenia lat 60-tych i 70-tych odejdą? Gdzie są ich godni, równie zaangażowani społecznie młodzi następcy? Szkoda, że coraz mniej artystów zdaje sobie sprawę z siły swojego głosu i dla popularności starają się pozostać jak najbardziej neutralni. Dla tego koncerty takich „dinozaurów” jak Patti Smith, Bob Dylan, Paul McCartney czy Neil Young wciąż mają tak wielką wartość i są niesamowitym przeżyciem.