16 marca 2013 r. w stolicy panował rockowy dobrobyt – fani dobrej muzyki mogli wybierać pomiędzy zespołem Swans a The Darkness. Ja postanowiłem na występ Brytyjczyków i z pewnością nie żałuję swojej decyzji.
Do Palladium publiczność przybyła bardzo licznie. Z punktu widzenia słuchacza można powiedzieć, iż pod tym względem koncert był idealny – ludzi było na tyle dużo by stworzyć niezapomnianą atmosferę, a jednocześnie nie było na tyle ciasno by nie czuć się komfortowo. Bracia Hawkins wraz z kolegami – Poullainem i Grahamem – wyszli na scenę przy dźwiękach swoich idoli z Thin Lizzy. Z głośników rozbrzmiewało The Boys Are Back in Town, a publiczność już zaczęła tańczyć, klaskać i śpiewać. Zespół nie zdążył jeszcze zagrać żadnej nuty, a ich fani już szaleli. O czym to może świadczyć?
Zaczęli od Every Inch of You z marszowym bitem perkusji. Jak się później okazało, był to początek przepięknej podróży. Justin Hawkins szybko udowodnił, że na żywo jest świetnym wokalistą, a już podczas drugiego utworu (Black Słuck) zachęcił do współpracy swoich fanów. Zespół prezentował się na tego wieczoru niczym legendy rocka. Duża scena, perkusja na wysokim podeście i duża ilość świateł naprawdę robiły wrażenie. Brzmienie zespołu reprezentowało równie wysoki poziom. Gibsonowo-marshalowe połączenie w wydaniu koncertowym jest odrobinę bardziej brudne niż wersja studyjna. Poza muzycznymi aspektami koncertu warto również podkreślić kontakt z publicznością. Na wstępie wspomniałem o niezwykle gorącym przywitaniu muzyków zanim chwycili za instrumenty. Sztuką jest jednak sprawić, aby taki poziom emocji nie opadł. Czterech brytyjskich jegomości potrafiło nawet podnieść już i tak bardzo wysoko zawieszoną poprzeczkę. Get Your Hands Off My Woman oraz Love Is Only a Feeling wywołały wśród fanów szaleńcze zachowania. Nie powinno to jednak dziwić, skoro lider zespołu po zachęceniu publiczności do rytmicznego klaskania, staje na głowie i sam klaszcze stopami! Mimo niezliczonej liczby koncertów na jakich byłem, nigdy nie widziałem czegoś takiego. Na wyjątkowość koncertu wpłynął również fakt, iż odbył się on w przeddzień urodzin lidera grupy. Z tej okazji Justin mógł ubrać się w biało-czerwoną flagę ze swoim imieniem. Usłyszał również Sto lat.
W czasie całego koncertu na scenę trafiło całe mnóstwo prezentów – od bielizny, przez sylikonowe piersi, po ramki ze zdjęciami. Set podstawowy zakończony został wykonanym brawurowo jednym z największych hitów zespołu I Believe in a Thing Called Love. Na bisy nie trzeba było długo czekać. Panowie wrócili bardzo szybko by zaprezentować The Best of Me, zaśpiewane z publicznością Everybody Have a Good Time, które było kwintesencją energii jaka panowała tego wieczoru. Następnie zagrali Street Spirit (Fade Out) z repertuaru Radiohead oraz Love on the Rocks with No Ice. Podczas ostatniego utworu Justin znów błysnął – noszony przez ochroniarza na barkach przemierzał wśród zgromadzonej publiczności grając solówki. Osobiście bardziej przypadły mi do gustu popisy solowe jego brata. Dan staranniej dobiera dźwięki i słychać w nich trochę inspiracji Slashem. Justin natomiast potrafi grać niczym Jimi – z gitarą za głową.
Podsumowując sobotnie wydarzenia nie mam wątpliwości co do postawienia bardzo wysokiej noty wydarzeniu, które odbyło się w Palladium. Właściwie trudno jest znaleźć jakieś minusy. Z pewnością na scenie królował Justin Hawkins, który zachęcał publiczność do skakania, klaskania, śpiewania i ogólnego szaleństwa. Był również w ciągłej interakcji z kolegami z zespołu. Warto dodać, że polscy fani byli również inspiracją. Dzięki ich przyjęciu Justin szalał na scenie i z dużą swobodą żartował w przerwach między utworami. Prawdopodobnie nawet po zakończeniu kariery jako muzyk lider The Darkness znajdzie swoje miejsce na scenie – prowadząc wykłady niczym Henry Rollins. Po woodstockowym szaleństwie przyszedł czas na promocję Hot Cakes. Facebookowy komentarz, który pojawił się dzień po koncercie najlepiej opisuje przyjęcie nowej płyty przez fanów:„(…)incredible evening – Dziękuję Warszawa!”.