Obfity w doskonałą muzykę początek roku okazał się jedynie zapowiedzią tego co ma się wydarzyć później… Wraz z upływem tygodni i miesięcy zostaliśmy bowiem zasypani fenomenalnymi wydawnictwami, a jako, że tego 2018 już niewiele zostało, doszliśmy do wniosku, iż pora spojrzeć z dystansem na te brzmienia, które wywarły na nas największe wrażenie. Zapraszamy do naszego podsumowanie muzycznego, które dotyczyło obejmowało płyty wydane w drugim kwartale roku. Na samym dole znajdziecie natomiast ankietę, gdzie sami możecie wybrać swojego faworyta! Przy okazji zachęcamy też do sprawdzenia od razu trzeciej części podsumowania, gdzie skupiliśmy się na płytach wydanych w okresie lipiec-wrzesień.
A Perfect Circle – „Eat the Elephant” (20.04.2018, BMG)
Jeśli artysta potrzebuje 14 lat, żeby nagrać płytę tak dobrą jak „Eat The Elephant”, to zasada, że życie jest krótkie, rób wszystko tu i teraz i najlepiej to carpe diem (baby), należy włożyć między brednie jednego kołcza, a drugiego. W sumie i bez tej płyty można to zrobić. To jest materiał, który zostaje. Do którego się wraca. A w dobie nieograniczonej wręcz dostępności muzyki to najlepsza pochwała jaką mogę tu wygłosić. Bo szczerze, ile jest płyt wydanych po roku 2010, do których regularnie wracacie? Właśnie.
Jakiś człowiek powiedział kiedyś, że pisanie o muzyce, jest jak tańczenie o architekturze. W przypadku „Eat The Elephant”, to zdanie nabiera sensu. Bo jak opisać materiał zebrany w tych 12 kompozycjach, skoro jest on jednocześnie bardzo spójny i monotonny, z drugiej strony eklektyczny, odważny i inny niż poprzednie dokonania APC? Spróbujmy. Wśród licznych kawałków, w których grupa stosuje odwróconą dynamikę utworów, melancholijne i posępne wokale znajdziemy kompozycje, które wyraźnie od nich odstają. W tym mój ulubiony, marszowy, najbardziej agresywny na płycie – „The Doomed”, który idealnie kontrastuje w następującym po nim lekkim, wesołym i skocznym „So Long, And Thanks For All The Fish”. „Hourglass” z kolei przywołuje lata mansonowej świetności, której w tym zestawie bym się nie spodziewała. I ta sekcja smyczkowa, panie, jaką ona tu robi robotę. Z płytą żegnamy się przy pulsującym akompaniamencie „Get The Lead Out”, który tworzy z „Eat The Elephant” doskonałą klamrę. I tak oto zataczamy perfekcyjne koło (huehue), jeśli macie włączoną opcję zapętlonego odtwarzania ofc.
Eat The Elephant” jest różnorodna, ale nie przekombinowana, jest przestrzenna, ale to przestrzeń kontrolowana i świadoma. I chociaż to pewnie opinia niepopularna – zapisuję najnowsze dzieło Keenana i spółki wśród moich ulubionych albumów z jego udziałem. Bo kto mi zabroni?
Zapraszamy:
15.12.2018 – Kraków, Tauron Arena – A Perfect Circle + Chelsea Wolfe
Joanna Chojnacka
Ihsahn – „Àmr” (04.05.2018, Spinefarm Records)
Tuż po wydaniu „Eremity” w 2012 roku Ihsahn musiał poważnie zastanowić się nad dalszym kierunkiem, który obierze, formuła mieszania black metalu z progiem została bowiem dopieszczona do perfekcji i zdaniem wielu uległa wyeksploatowaniu. Muzyk postanowił więc zredefiniować swój styl, czego efektem są awangardowe „Das Seelenbrechen” i inspirowane klasycznym hard rockiem (ale tez elektroniką) „Arktis”, dzięki czemu muzyka zyskała trochę powietrza i znów zabrzmiała świeżo. W tę ścieżkę ewolucji idealnie wpisuje się najnowsze wydawnictwo Norwega, „Àmr”, które tak naprawdę czerpie z całego dziedzictwa, które na przestrzeni lat wypracował Ihsahn.
Cechą wyróżniającą krążek są oczywiście przytaczane nieustannie w materiałach prasowych analogowe syntezatory, które bez cienia wątpliwości stanowią serce wydawnictwa. O dziwo jednak elektroniczne partie zostały wykorzystane bardzo oszczędnie, dzięki czemu skutecznie wytyczają utworom kierunek, a przy tym nie odwracają uwagi od pozostałych aspektów oraz smaczków. A tych mamy tutaj od groma – począwszy od zawiłych gitarowych dysonansów, przez przepełnione emocjami wokalizy (pod tym względem jest to zdecydowanie jego najlepszy album), po postrzępione partie perkusji. Ihsahn pokazuje tym samym swój ponadprzeciętny kunszt i wyczucie, a na przestrzenie trwania wydawnictwa udowadnia, iż pomimo nieustannego rozwoju nie wstydzi się własnych korzeni – nawiązań do twórczości macierzystej formacji jest wszakże sporo – począwszy od otwierającego „Lend Me The Eyes of Millenia”, który jest chyba najbardziej jadowitym numerem artysty od dawna.
Pamiętacie ostatni album Emperor – „Prometheus – The Discipline of Fire & Demise”? Dla wielu słuchaczy było to niechciane dziecko, gdyż przez gatunkowy misz-masz trudno było się z nim utożsamiać zarówno miłośnikom proga, jak i black metalu. Ze względu na romans Ihsahna z elektroniką na „Àmr” historia może zatoczyć koło. Nie zmienia to jednak faktu, iż po odrzuceniu wszelkich mentalnych szufladek dostajemy intrygujący, eklektyczny i mroczny w swojej wymowie materiał, który pomimo wykorzystania radykalnych form i licznych kontrastów jest też najprzystępniejszym, jaki wyszedł spod ręki Norwega. Materiał, który z pewnością wskakuje do czołówki jego najciekawszych wydawnictw.
Zapraszamy:
13.11.2018 – Wrocław, Klub Pralnia – Ihsahn + Ne Obliviscaris, Astrosaur
14.11.2018 – Warszawa, Progresja – Ihsahn + Ne Obliviscaris, Astrosaur
Jakub Czpioła
https://www.youtube.com/watch?v=Snpshath1NY
Arctic Monkeys – „Tranquility Base Hotel & Casino” (11.05.2018, Domino)
Napisać o nowym Arctic Monkeys, że jest kontrowersyjne, to nie napisać nic. Po przebojowym „AM”, przy którym stylizowany na Johna Travoltę z „Grease” Alex Turner ponownie stał się bożyszczem nastolatek, większość słuchaczy spodziewała się kontynuowania nowej, zamerykanizowanej drogi w brzmieniu zespołu. Zamiast czegoś na kształt bardziej aktualnego Grateful Dead, Cheap Trick czy Fleetwood Mac, Turner postanowił stanąć w jednym szeregu z Nickiem Cavem. Odrobinę przytył, zapuścił dłuższe włosy (ponownie w swojej karierze) i zarost, zaś skórzaną kurtkę zamienił na najdroższe garnitury w pastelowych barwach. Razem z premierą „Tranquility…” kariera niebezpiecznego barda, stale romansującego z ciężkimi narkotykami (vide Cave czy – na rodzimym poletku – chociażby Maleńczuk) liderowi Arktycznych Małp nie grozi, co nie oznacza, że zespół przesunął się choćby o centrymetr z piedestału zainteresowania na całym świecie. Album trudny, złożony, nieprzebojowy, dziwaczny i być może niedoceniony – to pokaże czas. Niezwykle trudno było jednak wyjść za drzwi i wyrwać się z kojących objęć Hotelu i Kasyna, które gościły nas gdy tylko album lądował w odtwarzaczu.
Hubert Pomykała
Amorphis – „Queen Of Time” (18.05.2018, Nuclear Blast Records)
Amorphis to zespół, który wyrobił sobie własny styl, a to sprawia, że dzięki temu od razu słychać kto gra. Fińska ekipa od wielu lat wydaje też świetne płyty, dowodząc, że sekstet jest w świetnej formie i dobrze się bawi, tworząc nowe dźwięki. Ich ostatnia propozycja tylko to potwierdza. „Queen Of Time” to album równy, dobrze wyprodukowany, zagrany i – co ważne – kompozycje są na najwyższym poziomie. Brak wypełniaczy czy utworów, które nieco odstawałby od reszty. Już od otwierającego płytę „The Bee” człowiekowi przybywa energii i zaczyna się bujać w rytm muzyki Amorphis. I tak jest aż do końca albumu. Świetny jest też gościnny udział Anneke van Giersbergen w „Amongst Stars”. Miłośnikom tego typu muzyki ten krążek powinien przypaść do gustu.
W zeszłym roku do składu powrócił basista Olli-Pekka Laine, który grał w zespole od początku do 2000 roku. „Queen Of Time” to jego pierwsza płyta z Amorphis od 18 lat – ostatnia przed jego odejściem była „Tuonela” z 1999 r. Najwidoczniej ponowna współpraca wyszła wszystkim muzykom na dobre, gdyż pozostali członkowie wypowiadali się ciepło o jego powrocie i udziale w komponowaniu. Efekt tego można usłyszeć na „Queen Of Time”. Zachęcam do zapoznania się z tym albumem.
Daniel Karwicki
Ghost – „Prequelle” (01.06.2018, Loma Vista Recordings/Spinefarm Records)
Romans Tobiasa Forge’a z popem trwa od dawna. Z każdym kolejnym wydawnictwem zdaje się być coraz bardziej namiętny, ale na najnowszym albumie przechodzi transformacje w permanentny związek.
Jednak słuchając „Prequelle” mam ochotę pierwszy ustawić się w kolejce z gratulacjami młodej parze. Ghost stworzył album wykraczający poza schematy, który z pewnością zapewni im jeszcze większa popularność i, z czasem, miejsce wśród potentatów rockowej sceny. Nie brakuje tutaj ostrych gitar, chwytliwych refrenów, melodii, które będziemy nucić każdego ranka, czy urzekających ballad. Na większą uwagę zasługują kompozycje 'Miasma’ oraz 'Helvetesfonster’, w których Duch zaskakuje progresywną naturą.
Omawiane wydawnictwo to ukłon w stronę fanów rocka z lat 80., kiedy to piosenki z tego nurtu brylowały na wszystkich imprezach. Mniej tutaj nawiązań do satanizmu, a więcej zabawy słowem i formą, w których Ghost odnajduje się znakomicie.
Zapraszamy:
21.08.2018 – Warszawa, PGE Narodowy – Metallica + Ghost, Bokassa
Sebastian Urbański
YOB – „Our Raw Heart” (08.06.2018, Relapse Records)
Setki zagranych koncertów, tysiące fanów, umiarkowany sukces i… ciężka choroba – w ciągu ostatnich kilku lat wszystkie te rzeczy spotkały Mike’a Scheidta, frontamana YOB. Dla większości osób fakt stanięcia twarzą w twarz ze śmiercią spowodowałby zawalenie się świata – muzyk nie był w tym aspekcie wyjątkiem. Pomimo sytuacji, w której się znalazł nie tracił nadziei i szalenie zależało mu, by ukończyć przynajmniej jeszcze ten materiał – komponowany podczas tych mroczniejszych dni, będący zmaganiem z własnymi niedoskonałościami. I doprawdy niesamowite ile pod warstwą przesterów – pomimo okoliczności w jakich album był tworzony – udało mu się zawrzeć pozytywnego i motywującego przesłania w tekstach.
Muzycznie bez cienia wątpliwości mamy do czynienia ze starym, dobrym YOB , a bogata historia, która złożyła się na kształt „Our Raw Heart” na pierwszy rzut oka nie wpłynęła drastycznie na stylistykę. Różnice tkwią głównie w szczegółach – dostajemy więc nieco bardziej przejrzyste i selektywne brzmienie (w stosunku do poprzednich krążków), masę spójnych, choć nieoczywistych kontrastów i… stosunkowo mnogą ilość klasycznych wpływów, które przywodzą na myśl muzykę rockową lat 60/70-tych. Choć trio z Oregano w 2003 wydało album zatytułowany „Catharsis”, nazwa ta zdecydowanie bardziej pasuje do najnowszego wydawnictwa. „Our Raw Heart” ugruntowuje pozycję YOB na scenie stoner/doom, a zarazem udowadnia, że pomimo ponad 20-letniego stażu, wciąż można zachowywać świeżość i utrzymywać niezmiennie wysoki poziom.
Zapraszamy:
09.11.2018 – Warszawa, Hydrozagadka – YOB + Wiegedood
10.11.2018 – Kraków, Soulstone Gathering – YOB + Spaceslug, Sunnata, Wiegedood, Dark Buddha Rising, The Necromancers
Jakub Czpioła
Marduk – „Viktoria” (22.06.2018, Century Media Records)
Morgan i jego horda wilków za każdym razem, kiedy wydają nową płytę, demonstrują, jak powinno się grać black metal. Tym razem zespół zaprezentował nieco surowsze oblicze swojej muzyki. Płyta jest krótka – na niecałe 33 minuty muzyki składa się 9 utworów. Prawdopodobnie to celowy zabieg; być może grupa chciała na tym albumie powrócić do korzeni tej muzyki i nie bawić się w dłuższe formy i urozmaicenia. Słychać to od razu w pierwszym utworze ‘Werewolf’. Nieco ponad dwie minuty łojenia uświadamiają słuchacza, z czym będzie miał do czynienia. Chwili wytchnienia nie dają też następne w kolejności: ‘June 44’ i ‘Equestrian Bloodlust’. Nie oznacza jednak, że jest tak przez cały czas. Są też kawałki w wolnym tempie jak ‘Tiger I’ i zamykający krążek ‘Silent Night’. Teksty są natomiast zdominowane przez tematykę militarną.
Zauważalny, a raczej do wychwycenia uchem, jest też brak utworów podobnych do ‘1651’ z „Rom 5:12” czy bonusowego ‘Warschau III: Necropolis’ z „Frontschwein”. Tego typu wyprawy w klimaty industrialno ambientowe zostały na tej płycie porzucone. To kolejny dowód na to, że tym razem Marduk chciał postawić na surowość i bezkompromisowość, nagrywając album trochę inny od poprzednich. I taki też musiał najwidoczniej powstać, żeby horda nie powtarzała ciągle tych samych patentów. Niemniej efekt jest świetny, a Marduk udowodnił, że w black metalu zasługuje na bycie w czołówce tego gatunku.
Daniel Karwicki
Uwaga, możesz wybrać aż 5 propozycji!