Tytuł wpisu wyjaśnia wszystko – tym razem nasi redaktorzy skupili się na płytach wydanych w okresie lipiec-wrzesień! Na samym dole znajdziecie ankietę, gdzie sami możecie wybrać swojego faworyta! Przy okazji zachęcamy też do sprawdzenia poprzedniej części podsumowania, gdzie skupiliśmy się na płytach wydanych w poprzednim kwartale.
Spaceslug – „Eye The Tide” (20.07.2018, BSFD Records)
Pomimo faktu, iż Spaceslug narodził się jedynie 3 lata temu, stosunkowo szybko zaskarbił sobie szacunek u słuchaczy, także tych zagranicznych. Z pewnością sprawę ułatwiła wysoka płodność muzyków, która gwarantowała co najmniej jeden album rocznie – i to nie byle jaki. Wydane w 2018 roku „Eye The Tide” jest zwieńczeniem trylogii opowiadającej historię kosmicznego ślimaka – historię rozgrywającą się w odległych od ziemi kosmicznych galaktykach, przepełnionych psychodelicznymi riffami, tłustymi strumieniami basu oraz nastrojowym wokalom, będącymi ukłonem w stronę Seattle. Opis ten brzmi bardzo szablonowo jak na zespół oscylujący wokół stonera, prawda? Niemniej jednak muzyka Spaceslug do takich z pewnością nie należy i choć w ich utworach można usłyszeć echa dziesiątek innych kapel, Spaceslug nieustannie pozostaje Spaceslugiem. I nie sposób pomylić ich z nikim innym!
Jestem pełen podziwu dla chłopaków – z jednej strony za niesamowity zmysł i świadomość kompozytorską, z drugiej natomiast za… ambicję. Za to, że stawiają sobie poprzeczkę bardzo wysoko i zdecydowanie chcą się rozwijać, chociażby w kontraście do niektórych kapel oscylujących wokół podobnych brzmień ze sporym potencjałem, a jednak w mojej opinii nie wykorzystującym go w pełni. „Eye The Tide” jest materiałem stosunkowo trudno przystępnym i zdecydowanie odważniejszym niż poprzednie opieczętowane ich logiem, jestem jednak przekonany, iż odrobina poświęconej cierpliwości zostanie wynagrodzona tym, co wspomniane wydawnictwo może zaoferować, gdy odkryje się wszelakie smaczki.
Zapraszamy:
10.11.2018 – Kraków, Soulstone Gathering – YOB + Spaceslug, Sunnata, Wiegedood, Dark Buddha Rising, The Necromancers
Jakub Czpioła
Slaves – „Acts of Fear and Love” (17.08.2018, Virgin EMI)
Duet młodych chłopaków pochodzących z południowych przedmieść Londynu hitem wdarł się na brytyjską scenę po wydaniu debiutanckiej płyty w barwach Virgin EMI w 2015 roku. W ciągu niespełna czterech lat wydali trzy płyty, które osiągnęły TOP10 w Wielkiej Brytanii. Najnowsza, „Acts of Fear and Love”, ukazała się 17 sierpnia. Kontynuuje ona dobrą passę Slaves i pokazuje niesłabnący talent do tworzenia energetycznych, krótkich punkowych utworów. Isaac Holman i Laurie Vincent czerpią z najlepszych angielskich tradycji, a ich typowy twardy brytyjski akcent od razu przywodzi na myśl Sex Pistols i The Clash. Piosenki, które tworzą są banalnie proste, ale są też bezwstydnie przebojowe. Są tu utwory agresywne i garażowe, jak otwierający ‘The Lives They Wish They Had’, ‘Bugs’ czy ‘Artificial Intelligence’, a z drugiej strony zaskakująco wyciszone – ‘Daddy’ oraz ‘Photo Opportunity’. Płyta zawiera jedynie dziewięć utworów i trwa niespełna pół godziny, lecz to wystarczy, żeby dać wciągnąć się w świat muzyki oraz ironicznych, żartobliwych, choć bardzo celnych tekstów Slaves. Dobry punk ma to do siebie, że świetnie opisuje społeczeństwo i zwraca uwagę na problemy codzienności. Ta płyta ma w sobie wszystko, żeby uznać ją za jedną z najciekawszych punkowych deklaracji ostatnich lat. Albumowi towarzyszą naprawdę pomysłowe i zabawne klipy do ‘Cut and Run’, ‘Chokehold’ i ‘Magnolia’.
Michał Dudek
Alice in Chains – „Rainier Fog” (24.08.2018, BMG)
W takim zestawieniu po prostu nie może zabraknąć szóstego studyjnego albumu Alicji. Dlaczego? Odpowiedź jest banalna i prosta. Jest to po prostu naprawdę dobry i solidny krążek.
Istnieje pewna część radykalnych fanów, którzy uważają, że bez Staley’a – byłego i tragicznie zmarłego wokalisty – „to już po prostu nie jest to”. I choć rzeczywiście nie sposób odmówić muzykowi ogromnego wkładu w charakter zespołu i jego niebywałej charyzmatyczności, to zespół podniósł się i poszedł w drogę dalej, co wyszło im na dobre. Natomiast zwolennicy tej teorii zwyczajnie nie wiedzą, co tracą. Udowadnia to najnowsza płyta, która pełna jest ciekawych i świetnych w odsłuchu kompozycji. Warto zauważyć, że są one całkiem zróżnicowane i czasem nawet nietypowe jak na stylistykę grupy. Doświadczymy tu tego, co kochamy najbardziej, czyli typowego, alicjowego grania w formie wgniatających w ziemię riffów i ciężkich melodii okraszonych świetnymi, zharmonizowanymi partiami wokalnymi. Po chwili jednak, dla równowagi, z tej gęstej mgły wyłaniają się kompozycje lżejsze, bardziej melodyjne i balladowe. Co ciekawe, sporo tu tego gitarowego i wpadającego w ucho grania. Wszystko do kupy tworzy naprawdę zgrabne ponad 50 minut muzyki, której słucha się do tego stopnia przyjemnie, iż nie wiadomo, kiedy ten czas mija.
Najnowsze dzieło Alice in Chains to świetny album i granie, jakiego dziś nie uświadczymy zbyt wiele, więc z pewnością warto je cenić. Panowie trzymają się swoich korzeni i udowadniają, że, ze Staley’em na pokładzie czy nie, wciąż potrafią. „Rainier Fog” to genialna pozycja na jesienny klimat i zarazem może nawet najlepszy krążek z Williamem duVallem w składzie? Przekonajcie się sami. So Far, So Good, So Far Under…
Oliwia Dąbrowska
King Dude – „Music to Make War To” (24.08.2018, Ván Records)
King Dude nie jest rewolucyjnym tworem i chociaż Thomas Jefferson Cowgill nazwał swoją muzykę nowym określeniem – luciferian folk, to w jego kompozycjach nie ma nic, czego nie słyszelibyśmy już wcześniej. Ale czy to ma jakiekolwiek znaczenie, jeśli Dude potrafi tworzyć płyty kalibru „Music To Make War To”?
Cowgill jest mistrzem zgrabnego łączenia kontrastów. Płyta z wojną w roli motywu przewodniego jest o wiele bardziej pozytywna, niż mogłoby się zakładać. Jest na niej miejsce dla kawałków patetycznych, mrocznych i topornych jak otwieracz „Time to Go to War”, ale też dla pełnego energii, skocznego „Velvet Rope”. Klasyczne kompozycje w stylu King Dude, jak „I Don’t Write Love Songs Anymore” przeplatają się z nowoczesnym „In the Garden”, który był dla mnie największym zaskoczeniem na płycie. „Good And Bad” to małe dzieło sztuki. Delikatny głos Josephine uzupełnia i podkreśla barwę Cowgilla, a to co się tam wyprawia z saksofonem i basem, to jest majstersztyk. Numer spokojnie mógłby wylądować na soundtracku do filmu z lat 60. Naprawdę piękna rzecz. Jak cały krążek.
Na nowym krążku King Dude usłyszycie Casha, Waitsa, ale też Joy Division, a nawet Blue Cheer, a co najważniejsze – nieidealny głos Thomasa, który jakże idealnie wyraża emocje bijące z wyśpiewywanych, wykrzyczanych i wymruczanych utworów. Bo chociaż muzyka King Dude buja i flirtuje z różnymi gatunkami, nadal jej serce leży u stóp Lucyfera, który po godzinach bez dwóch zdań jest kowbojem z gitarą.
Joanna Chojnacka
Abhorrence – „Megalohydrothalassophobic” EP (14.09.2018, Svart Records)
Uff… cóż za tytuł! Dobrze, że muzykę zespołu jest łatwiej przyswoić niż wymówić tytuł tej EP-ki. Abhorrence nie ma bogatej historii. Powstał w 1989 roku i grał do… 1990 r. W tym czasie wydał jedno demo. W 1991 r. ukazała się EP-ka i split, które zostały wydane po rozpadzie grupy. Ponowne połączenie sił nastąpiło w 2012 r. Pojawiła się wtedy kompilacja zawierająca wczesne wydawnictwa i nagrania z koncertów a w 2017 r. album live. Można powiedzieć, że dyskografia szału nie robi, a i zespół nie ma na koncie wieloletniej kariery. To się może jednak zmienić.
Abhorrence wydał we wrześniu pierwszy materiał studyjny od 27 lat zatytułowany – należy nastawić się na ponowne łamanie języka – „Megalohydrothalassophobic”. Ta EP-ka to intro i cztery utwory rasowego death metalu. Jeśli miałbym szukać odniesień do ich muzyki, to wskazałbym na szwedzką szkołę i tą z wysp – Bolt Thrower czy Benediction. Nie ma tutaj miejsca na połamane struktury rytmiczne, karkołomne solówki i prędkość światła. Zespół gra raczej rytmicznie z przyspieszeniami i tak, że głowa sama zaczyna robić headbanging. To wydawnictwo to niespełna 24 minty muzyki i aż chce się więcej. Mam nadzieję, że pełnowymiarowy krążek też się w najbliższej przyszłości pojawi. Należy dodać, że w Abhorrence gra Tomi Koivusaari z Amorphis; Tomi w Amorphis jest od samego początku, dołączył, kiedy Abhorrence zakończył działalność w 1990 r. W skład Abhorrence wchodzi również perkusista Waltteri Väyrynen – gra obecnie m.in. w Paradise Lost – Jussi „Juice” Ahlroth (bas), Kalle Mattsson (gitara), Jukka Kolehmainen (wokal). Ostatnia trójka to muzycy, którzy grają w Abhorrence z Koivusaarim od samego początku po dziś.
Daniel Karwicki
Voivod – „The Wake” (21.09.2018, Century Media Records)
Voivod od samego początku był zjawiskiem nietuzinkowym i posiadającym własny charakter. Pokręcona muzyka i oryginalne podejście do własnej twórczości zawsze wyróżniały Kanadyjczyków spośród innych zespołów. Grupa ma też bogaty dorobek fonograficzny, oddanych fanów i szacunek wielu muzyków. Przez skład Voivod przewinął się chociażby Jason Newsted.
Po pięciu latach od wydania „Target Earth” nadszedł czas, aby zaprezentować nowe dźwięki. Czy nowa płyta „The Wake” spełnia oczekiwania fanów? Moim zdaniem tak. Jednak muzyka Voivod nie jest łatwa w odbiorze i dlatego zalecane jest wielokrotne przesłuchanie najnowszego albumu – jak i pozostałych. Zawiła muzyka ma to do siebie, że nie zawsze „wchodzi” za pierwszym razem. Podobnie jest z najnowszą propozycją zespołu. Żeby się przekonać o wyjątkowości muzyki Voivod, należy dać jej szansę i przynajmniej kilka razy zagłębić się w zawartość „The Wake” a dobre wrażenia będą zagwarantowane. Takie utwory jak pierwszy w kolejności – i zarazem singlowy – ‘Obsolete Beings’ czy ‘Spherical Perspective’ nieźle „wkręcają” się w głowę. Zresztą robi to każdy kawałek. Natomiast zamykający płytę, ponad 12-minutowy, ‘Sonic Mycelium’, to jak na finał i główne danie przystało stanowi połączenie pokręcenia z psychodelią – tak, żeby słuchacz na długo zapamiętał, z czym miał do czynienia. Kto lubi takie dźwięki, niech sięgnie po „The Wake”.
Daniel Karwicki
Riverside – „Wasteland” (28.09.2018, Mystic Production)
Rozczarowanie. To uczucie w mojej relacji z tym zespołem nie istnieje. Ich brzmienie z albumu na album ewoluuje, zaskakuje, ale zawsze jest źródłem setek godzin pełnych najróżniejszych emocji.
Nie będę próbował zestawić „Wasteland” na tle poprzednich wydawnictw, ponieważ w przypadku Riverside jest to niezwykle trudne zadanie. Uwielbiam zarówno „Second Life Syndrome”, jak i „Love, Fear and the Time Machine”, choć są to całkiem inne albumy. A gdzie w tym wszystkim jest najnowsze dzieło? To wciąż najwyższy rząd, lecz zdecydowanie inna, sąsiednia półka. Dostaliśmy 50 minut przesiąknięte żalem, smutkiem, rozgoryczeniem i nadzieją. Jednak magia tej płyty polega na tym, że po każdym odsłuchu ten smutek przeradza się w wielką radość z możliwości obcowania z tą świetną muzyką i dumą z faktu, iż mamy w Polsce tak znakomitą grupę.
Żadnego albumu Riverside nie postrzegam w kategorii zbioru utworów i tak jest i tutaj. To piękna podróż pełna malowniczych pejzaży. Najlepsza na jesiennie wieczory. Close your eyes. Don’t be afraid…
Sebastian Urbański
Entropia – „Vacuum” (28.09.2018, Arachnophobia Records)
Niezwykle kuszącym byłoby w tym miejscu zakończyć nowym albumem Riverside. Sęk w tym, że na przełomie września i października (w ostatniej chwili premiera albumu zaliczyła delikatną obsuwę) pojawiła się nowa Entropia. Grzechem byłoby nie napisać, że pod względem zawartości emocjonalnej i konstrukcji utworów „Vacuum” nosi znamiona dzieła kompletnego. Ilekroć próbowałbym się do czegoś przyczepić, nie jestem w stanie wyłuskać choćby jednej fałszywej nuty czy muzycznego nietaktu. Uzyskane brzmienie gitar jest jednocześnie klarowne, mocne i zwiewne, a przestrzeni pomiędzy nimi znajdziemy tyle, że bylibyśmy w stanie nią zapełnić jakiś przesmyk wewnątrz Wielkiego Kanionu. Wszystko to zespojone zostało niezwykle trzeźwo myślącym perkusistą – takim, który nie boi się eksperymentować, dodając gdzieniegdzie cytaty z brzmień folkujących bądź rytmy jungle.
Z całego powyższego opisu tak zwany przeciętny słuchacz może odnieść wrażenie, że opisywany album nie jest muzyką bezpośrednio dla niego. Nic bardziej mylnego – o ile złożoność kompozycji robi wrażenie, żadna pojedyncza składowa nie przytłacza. To niesamowite, ale te kilku-kilkunastominutowe pejzaże to nadal pełnowartościowe piosenki, z czymś na kształt tematu czy refrenu. Najnowsze dokonanie Entropii powinno być bowiem przepustką dla osób, które szukają brzmień dojrzałych, ale boją się, że takowe brzmienia odrzucą. „Vacuum” przeprowadzi Cię prawie za rękę podczas pierwszego odsłuchania, by przy podejściu numer dwa brutalnie wepchnąć słuchacza tuż na ścieżkę nad przepaścią i głośno zatrzasnąć za nim drzwi.
Wierzę, że zespół z taką wizytówką, a także niezwykle udanymi wydawnictwami z własnej przeszłości, musi w końcu jakiś sposób zaistnieć szerzej na arenie międzynarodowej. Jestem przekonany, że gdyby legendarne, post-metalowe ISIS istniało, chciałoby nagrać właśnie „Vacuum”. Tyle, że muzycy tego zespołu nigdy nie wpadliby na to, że tę muzykę można grać w taki sposób. Czapki z głów i niedowierzanie.
Zapraszamy:
02.11.2018 – Warszawa, Progresja – Blindead + Entropia, Weedpecker
03.11.2018 – Gdańsk, B90 – Blindead + Entropia, Weedpecker
Hubert Pomykała
Uwaga, możesz wybrać aż 5 propozycji!
