Byliśmy w tym roku obecni także na Przystanku Woodstock i pragniemy się z Wami podzielić kilkoma naszymi spostrzeżeniami. Wybaczcie, że tak późno, ale jak pisałem w swojej Magnetikowej playliście, trzeba było najpierw przezwyciężyć tradycyjną pofestiwalową depresję. To lecimy!
Organizacja
To był mój czwarty raz na Woodstocku i, jak co roku, tak i tym raz nie mogę mieć zarzutów do Jurka Owsiaka w kwestiach organizacyjnych. Opóźnienie na Dużej scenie, które wynikło pierwszego dnia z warunków pogodowych nie wpłynęło zbytnio na harmonogram całości i względnie szybko się z tym problemem rozprawiono (w przeciwieństwie do zeszłego roku, kiedy odmrażałem sobie dupę w oczekiwaniu na Frontside na Małej Scenie). Ze sceny wielokrotnie były wylewane żale Jurka co do określenia imprezy jako “wydarzenia o podwyższonym niebezpieczeństwie”. I nie ma co mu się dziwić, każdy kto był obecny na Woodzie może potwierdzić, że jest to jeden z najbardziej pokojowych, hippisowskich eventów na terenie naszego kraju. Z jednej strony, wydatki, które przeznaczono na opłacenie wszystkich prawnych wymagań, niewątpliwie mogłyby zostać przeznaczone chociażby na kolejnego headlinera. Z drugiej jednak pamiętajmy, że żyjemy w okrutnie popieprzonych czasach i, być może, te symboliczne barierki (bo, nie ukrywajmy, nie odbywało się na nich żadne poważne “trzepanie”) zapewniały nam chociaż psychiczny komfort i wrażenie bezpieczeństwa. Jakie jest wasze zdanie na ten temat? Zapraszam do dyskusji.
Lata 60. wiecznie żywe!
Dobra, zostawmy za sobą techniczne wywody i skupmy się na esencji festiwalu, czyli muzyce. Line up w tym roku nieszczególnie przypadł mi do gustu i gdyby to był jakikolwiek inny festiwal, biletów raczej bym nie kupił. Skoro już jednak zgodnie z tradycją byłem na miejscu, wstyd kilku konkretnych gigów nie zaliczyć.
Absolutnym fenomenem dla mnie był Vintage Trouble, na którym znalazłem się tylko dlatego, że zgubiłem znajomych i nie miałem co robić. Ty Taylor to jeden z najlepszych frontmanów, jakich mi przyszło oglądać na żywo. Ich koncert to była bomba klasycznego, bluesującego rock’n’rolla. Jak sama nazwa wskazuje, kapela zatrzymała się gdzieś w okolicy lat 60, a wskazując płyty ich dzieciństwa, na ślepo obstawiałbym Stonesów, Hendrixa, Chucka Berry’ego czy nawet Jamesa Browna. Oldschoolowa stylówka, klasyczne, swingowe riffy i dzikie tańce wokalisty zlepiły się razem w porywającą, koncertową petardę. A moment, kiedy wokalista przebiegł do wieży akustycznej, po czym rzucił się w publikę, na której podryfował aż do sceny, to jedna z najlepszych rzeczy, jakie widziałem na woodstockowych koncertach. Uwielbiam, kiedy nie znając absolutnie żadnej kapeli wybieram się na gig i czuję się tak urzeczony jak w wypadku Vintage Trouble. Gorzej z osobami, które w ten sposób trafiły na Cochise… 😉
Metalcore’y i fanki Oliego
O BMTH pisałem już trochę przy okazji mojej playlisty. Nie ukrywam, że wybrałem się na nich głównie po to, by zaobserwować to niezwykłe zjawisko fanbase’u tej kapeli, bo nie ukrywam, że choć fanem Oliego i spółki specjalnie nie jestem, to nachalność i oddanie fanek tej kapeli, nierzadko porównywalne z czcicielkami gwiazd pokroju amerykańskich boysbandów, to coś niesamowicie fascynującego i zwyczajnie ciekawego. Jako naczelny prowokant zaliczyłem kilka kłótni z fankami wokalisty o tym, czyim chłopakiem Oli zostanie, a gdy już koncert się zaczął, poszedłem się pobawić w pogo. Głos frontmana faktycznie już nie ten sam, co na płytach, krążą również pogłoski, nie wiem na ile prawdziwe, o drobnym wsparciu ze strony playbacku. Nie przeszkadzało to jednak publiczności bawić się znakomicie, a przy bardziej melancholijnym tracku przyuważyłem nawet łzy wzruszenia u jednej ze słuchaczek. W pierwszej chwili może to budzić politowanie, ale jak jak przypomnę sobie moje orgazmiczne piski, gdy w zeszłym roku w Krakowie usłyszałem na Faith no More intro do ‘Gentle Art of Making Enemies’, to chyba jestem w stanie to zaakceptować, a nawet wyrazić aprobatę. Bez zaskoczenia przyjąłem to, że kawałki, które nie żarły w studio, na żywo też mnie szczególnie nie ruszyły (czytaj: prawie cała ostatnia płyta). Natomiast te, które zapowiadały się na koncertowe killery, istotnie nimi były. ‘Sleepwalking’, ‘Throne’ (jedyny numer z ‘That’s the Spirit’, który mi podszedł) czy stworzone do siania zagłady, wściekłe ‘Antivist’, przy którym cały Woodstock zaczął drzeć japę
Middle fingers up,
If you don’t give a fuck!
O koncercie Materii przeczytacie nieco w mojej playliście, nie chcę się powtarzać. Chyba wystarczy, że napiszę, że był całkowity rozpierdol…
Dobre, bo polskie?
Będąc na Woodstocku, trudno nie trafić na choć jeden z koncertów polskich ‘znanych i lubianych’. Zielone Żabki czy Farben Lehre są na Woodsocku prawie co rok, dla Luxtorpedy to był w tym roku wielki powrót, ale można ich było zobaczyć na multum innych festiwali, więc ciężko nie zaliczyć ich do grona ‘stałych bywalców’. Na koncertach owych wiecznie żywych kapel (Analogsi grają już 21 lat, Farbeni obchodzili na scenie w tym roku trzydziestolecie) w tym roku najciekawszym dodatkiem i nowością były hasła skandowane pod sceną, gdyż obok tradycyjnego “Napierdalać!”, “Punki grać, kurwa mać” czy po prostu “Jeszcze siedem”, publika nad wyraz ochoczo skandowała jakże proste w przekazie “Jebać PiS”. Woodstock to zdecydowanie nie miejsce dla polityki, ale gdy nasi piękni panowie i panie na górze chcą się dobrać do przystani spokoju, jaką dla wielu stanowi Przystanek Woodstock, to trudno się dziwić, że właśnie taki… stosunek ma publika wobec władzy. Z resztą, na dużej scenie krzyki owe były przygaszane, ale w Krysznie (w tym roku nazwanej pięknie ‘Viva Kultura’) Analogsi wręcz podsycali szalejącą ludność. Swoją drogą, niestety, ale the Analogs, które wystąpiło bez Harry’ego nie robi aż tak dużego wrażenia. W zeszłym roku charyzma ich frontmana wstrząsała całym namiotem, zaś tym razem, jak na klasykow polskiego OI!, było całkiem spokojnie. Farbenów sobie odpuściłem, bo widziałem ich już kilka razy, raz nawet zdarzyło mi się ich supportować (ach, ta sława… 😉 ), a znam ich słabość do dwugodzinnego napieprzania, na które nie miałem już ochoty. Luxtorpeda jak zawsze bardzo przyzwoicie, choć zdecydowanie bardziej podobają mi się kawałki z poprzednich płyt niż te z tegorocznej.
https://www.youtube.com/watch?v=a07Q_TQW2Kc
Smoki, Smoki, ja tu wszędzie widzę smoki…
Od groma w tym roku na festiwalu było kapeli symphonic/power metal, które… omijałem w większości szerokim łukiem. Nie trawie po prostu takiej muzyki, w zeszłym roku na Dream Theatre ewakuowałem się po pierwszej nucie wyśpiewanej przez wokalistę, w tym roku odpuściłem sobie Lacuna Coil, a Tarję Turunen po ostatnich studyjnych podbojach trudno jeszcze w ogóle utrzymać pod etykietką ‘metal’. Mimo całego mojego wsparcia dla polskiego undergroundu, Scream Maker też na mojej koncertowej wishliście się nie znalazł. Sentyment przywiał mnie jednak na tyły dzikich łowców smoków, władców tęcz i zabójców goblinów, czyli Dragonforce. W przeciwieństwie jednak do wielu osób, które od nich zaczynały przygodę z ciężką muzyką, ja przez nich zacząłem się do niej trochę dystansować. Kiczowate teksty, patos, którego pozazdrościłby Tolkien i obrzydliwie szybkie solówki zawsze mnie śmieszyły, ale na żywo okazują się całkiem przyjemne. Nadal wokalne falsety sugerujące wkręcenie jąder w jakąś niebezpieczną maszynę powodowały u mnie napad śmiechu, ale w sumie bawiłem się całkiem dobrze. Nie ma co się dziwić, że takie kapele jak Nocny Kochanek czerpią z takiej stylistyki garściami, bo ona aż się prosi o dawkę dystansu. Dużą. Kapitalne wrażenie natomiast wywarł na mnie irlandzki punk w postaci Finnegan’s Hell! Jako fan Flogging Molly nie mogłem sobie odpuścić ich gigu, tym bardziej, że w zeszłym roku na małej scenie panował istny ogień. Wszyscy zachwycali się naszymi gośćmi, a i sami muzycy musieli bardzo pozytywnie odebrać nasz festiwal, co z resztą widać po ich facebookowym profilu.
Hip hop a Woodstock
Teraz trochę poza tematem, ale coś, co zdecydowanie wzbudza dużo kontrowersji. W tym roku na Woodstocku subkultura hip-hopowa miała trzech swoich przedstawicieli, wszystkich z zupełnie innej beczki. Rozrywkowego, kombinującego ze ska, reggae i funkiem Grubsona, najinteligentniejszego polskiego MC z jednym z najlepszych polskich producentów muzycznych, czyli Łonę i Webbera, którym przygrywał na żywo zespół the Pimps oraz klasyczny chillout z Los Angeles w postaci Dilated Peoples. Być może narażę się teraz naszym trve konserwatywnym czytelnikom, ale sam bardzo się ucieszyłem, że Woodstock poszerza swoje granice i proponuje coś także dla fanów innych gatunków muzycznych, tym bardziej, że każdy z tych koncertów, choć z istotnie mniejszą frekwencją od tych rock’n’rollowych, brzmiał i prezentował się niezwykle dobrze. Jakie jest Wasze zdanie na ten temat? Zapraszam do dyskusji!
Wielki Powrót!
Hey właściwie ciężko nazywać już kapelą stricte rockową. Mimo, iż nadal grają na żywo ‘Sic!’ czy ‘Teksańskiego’, które są klasykami polskiego rocka, znacznie więcej doświadczymy od nich budowania atmosfery syntezatorami, pieszczenia głębokim basem, a pod sceną widzimy więcej wciągniętych w trans, wtulonych w siebie, bujających słuchaczy niż dzikich metaluchów szukających okazji do mosh pitu (choć i tacy się znaleźli, aż w końcu musieli dać upust emocjom i poobijali się trochę na ‘Mojej i twojej nadziei’). Kasia Nosowska jak zawsze była niesamowicie urokliwa, choć zmuszona była przez kontuzję odegrać koncert na wózku inwalidzkim. Choć, ten kto już był na Hey, zdaje sobie sprawę, że była tylko trochę bardziej statyczne niż zawsze… Ale nie oszukujmy się, za to fani ją kochają i tym zdobyła sobie tyle ludzkich serc. Także Woodstockowiczów.
O spełnianiu marzeń…
I wreszcie nadszedł czas na fragment najbardziej osobisty, w którym jednocześnie zaprezentuję właściwie wszystko, za co ten festiwal tak kocham. Kabanos organizował w tym roku warsztaty dla muzyków. po przejściu których pojawiała się możliwość zagrania z nimi na Dużej Scenie. Wystarczyło być obecnym przez cztery dni na warsztatach i, oczywiście, umieć coś grać. Były to spotkania dla każdego rodzaju instrumentów, więc znalazło się miejsce dla trójkąta, garnków, skrzypiec, saksofonu trąbki i licznych perkusjonaliów. Sam, choć na wszelki wypadek zabezpieczyłem się w piszczałkę góralską, postanowiłem wkraść się na upragnioną Listę grających na dużej scenie wraz z moim sześciostrunowym akustykiem. I tak, w trakcie cichego improwizowania sobie pod nosem solówki przy graniu ‘Z tylu chmur’ Piotra Bukatryka, zostałem wyłapany przez kabanosowego ‘łowcę głów’ i na ową listę trafiłem. Oznaczało to, że przez cały Woodstock spałem z zegarkiem przy śpiworze (albo nie spałem, bo pogoda była tak popieprzona, że nikt nie był w stanie przewidzieć, czy jak się obudzi będzie 5 czy 50 stopni w namiocie…), po to, by zdążyć na 11.30 na warsztaty. A jak wiadomo, obudzić się na wpół do dwunastej na Woodstocku to może być wyczyn… Czego się jednak nie robi, by spełnić marzenia. Gdy ostatniego dnia oczekiwałem na przyznanie identyfikatorów, słuchając mojego ukochanego Living Colour (cóż za solówki Vernon wyczyniał, to głowa mała…), nadal nie docierało do mnie to, co się zaraz stanie. Wraz ze mną obecny był m.in. Tomek Czyżewski ze Steel Drunk, z naszego garażu, a także członkowie kapeli Andrzejki. Trudno opisać emocje, które towarzyszą wchodzeniu na Dużą Scenę Wooda. Wszyscy szaleli, podziwiając otaczającą nas konstrukcję, oraz razem jamowali, zagrzewani dodatkowo przez członków Kabanosa. Mimo paru pomyłek, koncert ten na pewno wszystkim grającym zapadnie na długo w pamięć. Ale jak to mówią, apetyt rośnie w miarę jedzenia i myślę, że wielu z nas jeszcze by na tą scenę wróciło…
Na szczęście, Jurek już zapowiedział przyszłoroczny Woodstock na 3 sierpnia, a niedługo startują coroczne Eliminacje! Dlatego też, zbierajcie kapele, spinajcie tyłki i być może widzimy się w przyszłym roku z Waszym autorskim materiałem! I tym pozytywnym akcentem kończę ten wywód. Dziękuję wszystkim tworzącym wspaniały klimat tego festiwalu i, bez względu na wszystko, wierzę, że widzimy się za rok!