W muzycznym świecie niewiele rzeczy irytuje mnie równie bardzo, jak „pożegnalne trasy” legend rocka i metalu. Żegnają się tacy i pożegnać nie mogą. A niektórzy naprawdę już powinni. Zdecydowanie do tego grona nie należy grupa Scorpions, która trzyma pion. Muzycznie mimo upływu nieubłaganego czasu kapela nie stała się parodią samych siebie, trzepiącą kasę na wyrobionej marce. Złapali swój pociąg i jadą nim dalej, z prędkością pendolino.
https://www.youtube.com/watch?v=JreFVcU89MI
Koncert w Ergo Arenie otwierał Nocny Kochanek – i teraz pewnie część z Was wykona soczysty face palm – jechałam aż z Łodzi głównie dla nich. Zespół przyzwyczaił się do grania w wypełnionych klubach pełnych ludzi, którzy ich kochają. Nie jest tajemnicą, że dla „swoich” gra się łatwiej, a metalowi Zdrajcy czasy supportów i walki o publikę mają już dawno za sobą. Jednak w komentarzach na Facebooku uczestnicy koncertu w Ergo Arenie mocno się podzielili: na radujących z wyboru supportu i na tych, którzy pluli jadem, jak na internetowych krytyków muzycznych przystało. Moje wątpliwości co do przyjęcia Zdrajców na koncercie rozwiały się już podczas oddawania kurtki do szatni. „Cześć, ty też na Kochanków? My tu dzisiaj jesteśmy dla supportu” – zagadało do mnie dwóch Panów dumnie prężących piersi w kochankowych koszulkach. Kilka minut później zaczepił mnie kolejny gość z pytaniem „Skąd masz koszulkę NK? Gdzie jest ich merch?”. Z każdą chwilą liczba mijanych fanów Kochanka rosła, jak i moje serducho, bo chłopakom kibicuję nie od dzisiaj. Z takim wsparciem będzie dobrze – myślałam. A jak było? Było zajebiście.
Śpiewak Kochanków zaprezentował formę wokalną, której może mu pozazdrościć niejedna legenda metalu. a na miejscu Klausa, jeśli słuchał, trochę by mi spadły gacie. 40-minutowy set przed Scorpionsami był chyba najlepszym popisem Krzyśka Sokołowskiego, jaki kiedykolwiek słyszałam, a był to mój 46. (sic!) koncert z jego udziałem. Nocny Kochanek postawił na numery z drugiej płyty. Już po „Poniedziałku” zaczęłam zauważać, że ludzie na sali nieznający tekstów rytmicznie machają głowami i uśmiechają za sprawą kochankowego humoru. Klaskało i skakało Golden Circle, płyta, a nawet zapełniające się coraz tłumniej trybuny (w sensie klaskali, z tym skakaniem już bez przesady). Publika (pewnie nie w stu procentach, ale…) kupiona, misja udana, koncert pełna profeska. A „Minerał Fiutta”, którego chyba do tej pory nie zabrakło na żadnym kochankowym koncercie, wierni fani spod sceny odśpiewali sami, true story.
Fotorelację z koncertu Nocnego Kochanka oraz grupy Scorpions możecie obejrzeć TUTAJ.
Pierwszy koncert Scorpions zaliczyłam w 2015 roku w łódzkiej Atlas Arenie. Gdy tylko opadł zespołowy baner i uderzyły mnie pierwsze dźwięki „Going Out With a Bang” wiedziałam, że ten występ zrobi na mnie o wiele większe wrażenie niż ostatni. Klaus Meine ze swoimi nieskoordynowanymi podskokami, obowiązkowym kaszkietem i tamburynem wyglądał momentami zabawnie, jednak przy ocenie jego kondycji wokalnej nie ma miejsca na heheszkowanie. Wokaliści legendarnych grup z długoletnim stażem kończą się najszybciej i słuchanie ich głosowego upadku jest najbardziej przykre. Meine zamiast przypominać o upływającym czasie pokazał w Gdańsku wielkiego faka wszystkim kalendarzom. Daje skubaniec radę, mam wrażenie, że jeszcze bardziej niż dwa lata temu.
Ciekawym elementem koncertu była jego cześć akustyczna odegrana przez cały zespół na wybiegu sceny. Wybrzmiał wówczas „Send Me an Angel”, „Eye of the Storm” i „Always Somewhere”. Wzruszona publika zgodnie bujała się na lewo i prawo, a nasze dzielne dziadki mogły chwilę odpocząć przed chociażby numerem „Rock 'n’ Roll Band” i urzekającym po tysiąckroć coverem Motorhead „Overkill”. Tribute dla zmarłego Lemmy’ego Kilmistera był w moim odczuciu obok perkusyjnego solo najmocniejszym elementem gigu. Mikkey Dee (były perkusista Motorhead, w Scorpions od 2016 roku) na żywo jest fenomenalny, chociaż jego styl zdecydowanie bardziej pasuje do cięższego brzmienia niż te, które reprezentują rockowi Scorpionsi.
Setlista scorpionsowego pożegnania była dobrana w punkt. Niczego nie zabrakło, a i zbędnymi zapychaczami zespół nas nie uraczył. Wybrzmiał mój ulubiony „Catch Your Train”, szczególnie ważny dla Polski hit „Wind Of Change”, energetyczny „The Zoo” czy wyciskacz łez „Still Loving You”.
Koncert gnał z prędkością huraganu i huraganem się zakończył 🙂 . Energii jaka biła ze sceny przez cały set może zazdrościć Scorpionsom niejeden młody band. Całości świetnie dopełniały animacje na telebimach. Profesjonalne, estetyczne, zgodne z treścią utworów, co – o czym przekonałam się na koncercie Helloween – nie jest dla wszystkich kapel takie oczywiste. Jeśli miałabym wskazać najsłabszy punkt koncertu, to było nim zdecydowanie nagłośnienie sekcji rytmicznej. Mikkey Dee miał szansę popisać się podczas solówki, jednak nasz rodak, Paweł Mąciwoda był ledwo słyszalny przez cały występ (wcale nie dlatego, że gra na basie 🙁 ).
Wiatr zmian wieje, legendarne kapele schodzą ze sceny. Życzyłabym sobie, żeby każda z nich umiała żegnać się z takim przytupem i klasą jak zespół Scorpions. Wielki szacunek i być może do zobaczenia!