Branża muzyczna w Polsce, a metalowa szczególnie, to trudny temat. Trudno się o tym pisze, trudno na tym zarobić, a i często trudno się tego słucha. W muzyce było już wszystko, a w heavy metalu wszystko było już dwadzieścia razy, dlatego nie ma się co dziwić, że zadowalającą frekwencją na koncertach i złotymi płytami mało kto z trudniących się w naszym kraju tym gatunkiem może się pochwalić. Ale co jeśli hewi metal gra Ci w sercu od dzieciaka, a pożółkły plakat Steve’a Harrisa wisi nad łóżkiem, mimo że właśnie przekroczyłeś trzydziestkę i społeczeństwo każe Ci dorosnąć? Co jeśli nie chcesz rezygnować z wieloletnich inspiracji i marzeń, a jednocześnie zdajesz sobie sprawę, że wałkując kolejny raz te same zardzewiałe riffy, niebezpiecznie zbliżasz się do granicy parodii wyobrażenia o samym sobie? Lekarstwo na to znalazł Nocny Kochanek. I okazało się, że nie zawsze to ten gorzki lek najlepiej leczy.
To co się odnocnokochaniło wczoraj na Wielkiej Domówce u Nocnych Kochanków to było jak stara saga Gwiezdnych Wojen, pierwszy skład Slayera, szklanka zimnej wody przy łóżku po suto zakrapianej imprezie, słowem – sztos. Na tegorocznej trasie „Zdrajcy Metalu” koncert w Progresji był moim 9. przystankiem pogoni za Kochankami i zdecydowanie jednym z najlepszych na jakich się zatrzymałam. To czego chłopakom nie można odmówić, to pasji i profesjonalizmu z jakimi podchodzą do każdego granego koncertu. Nieważne czy przyjeżdżasz do stolicy czy do Wypizdowa Wielkiego – idziesz na Kochanków – dostajesz kawał dobrego grania. Jednak miniony wieczór na pewno zapisze się w historii zespołu jako jeden z najważniejszych gigów, jakie w życiu zagrali. Fakt, że gdyby Nocny Kochanek miał drugie imię nazywałby się sold out, w środowisku słuchaczy metalu już się przyjął i nie podlega dyskusji , jednak mało kto wierzył, że czerwony napis pojawi się także na plakatach przy napisie „Progresja”, gdzie bawiło się wczoraj prawie 2 tysiące ludzi. Zdaję sobie sprawę, że liczba osób na koncertach nie świadczy o poziomie reprezentowanym przez muzyków na scenie, jednak tutaj jest ona dobrym jego odzwierciedleniem. Chociaż nie, gdyby tak miało być to musieliby ciągle grać na stadionie w Pjongjangu (oszczędzę Wam szperania w googlach – 150 tys. miejsc siedzących), trudny czelencz.
Za kolejną stuprocentową frekwencję na gigu, Nocny Kochanek odwdzięczył się obszernym setem zawierającym wszystkie kawałki grupy z obu płyt. Z odsieczą wróciły numery z „Hewi Metalu”, które musiały zniknąć z regularnych koncertów na rzecz nowego materiału. Występ tradycyjnie rozpoczął dźwięk poniedziałkowego budzika i publika wpadła w szał. Zespół nie zwalniał tempa grając kolejno „Dej mu”, „Pigułkę”, „Wielkiego Wojownika” i „Dżentelmenów Metalu”. Wyczekiwany oddech i niepohamowane wzruszenie przyniósł dopiero owiany legendą „Zaplątany”, przy którym łkają najtrwardsze chłopy. Najwyżej skakało się przy ejsidisowym „Pierwszego nie przepijam”, a najgłośniej krzyczało przy „Andżeju”, bo niezmiennie od lat nikt nie ma pojęcia, jak gość ma na imię. Nie obyło się bez podziękowań i wizyty na scenie słynnego Prezesa Progresji, który bez mniejszego wahania dał nura w publiczność i leciał na fali udowadniając, że rock’n’roll w sercu nie ma daty ważności. Na bisie podczas zeszłotrasowego otwieracza w postaci „Karate” pojawił się sam Wściekły Wąż, Bartek Walaszek, któremu w imieniu wszystkich fanów dziękuję za nieoceniony wkład w powstanie Nocnego Kochanka. Nie zabrakło także wokalnego popisu Ojca Arkadiusza, który po założeniu magicznych okularów regularnie zmienia się w nieślubnego ojca, syna, brata czy kij wie kogo z rodziny Krzysztofa Cugowskiego i odśpiewuje alternatywną wersję utworu „Takie Tango”. Z kolei na „Diable z piekła” tradycyjnie na scenę wbiegł Zenek w stroju Deadpoola. Koncert przypieczętował „Minerał Fiutta” i afterparty, na którym każdy fan miał możliwość integracji z zespołem.
Nocnego Kochanka nie pokocha cały świat, nie pokocha go też cała polska. Zawsze znajdą się tacy, co wytkną prymitywność tekstów czy (celową do kroćset!!) powtarzalność melodii. Jednak mimo to jestem bardzo szczęśliwa, że w tym starciu fanów i hejterów, póki co wygrywają zwolennicy zdradzieckiego metalu. Oznacza to, że jednak stać nas na odrobinę dystansu i wyjęcie kija z dupska, chociaż na kilka godzin koncertu.
W tym miejscu chciałabym wspomnieć także o solowym projekcie Zenka, który towarzyszył Nocnemu Kochankowi na minionej trasie. Przyznam bez bicia, że byłam sceptycznie nastawiona do tego połączenia, bo twórczość znanego moim uszom Kabanosa nigdy do nich nie przemawiała. Jednak Zenek solo to inna historia. To muza, która idealnie nadaje się do opowiadania o trudnych tematach. Płyta „Płachta na Byka” wydana bardziej na serio, ale ciągle z charakterystycznym dla Zenka luzem i dystansem, jest według mnie lepszym materiałem niż jej poprzedniczka. A scena kocha numery z tego krążka za energię i chwytliwe, łatwe do zapamiętania hasła, które można wykrzykiwać na koncertach pomiędzy walką o życie w kolejnej ścianie śmierci. Z kolei utwór „Dla Stasia” – syna Zenka nie przestaje mnie wzruszać, zazdroszczę chłopakowi momentu, w którym odpali film z Progresji, gdzie w minioną sobotę na czele z dumnym tatą, prawie dwa tysiące gardeł odśpiewało mu sto lat. Dobry otwieracz koncertu to skarb. Kochankom się taki trafił, oby to nie była ostatnia wspólna trasa.
