Wraz z pojawieniem się w Łodzi Atlas Areny, miasto zostało jednym z najlepiej zaopatrzonych koncertowo w Polsce. Przeniesiono tu Impact ze stolicy, w kalendarzu imprez roi się od legend takich jak Deep Purple, Iron Maiden czy Scorpions, a budynek zdążył przejść już do historii goszcząc chociażby grupę Black Sabbath na ich ostatniej trasie. Jednak Łódź pamięta również o wsparciu muzyki undergroundowej i to ona znacznie lepiej wpisuje się w industrialny klimat miasta. Dowodem na to, że moje rodzinne miasto powinno zostać alternatywną stolicą Polski jest niewątpliwie sukces festiwalu DOMOFFON, który nie został pominięty także w naszych redakcyjnych planach koncertowych.
29 sierpnia na festiwal DOMOFFON zaprowadziła nas alejka stoisk z winylami sprzedawanymi podczas imprezy przy ulicy Piotrkowskiej. W pudełkach, tak samo jak na festiwalowych scenach, ograniczenia gatunkowe nie istniały, a obok ludzi wzdychających nad analogami Metalliki, Beatlesów czy Floydów znaleźli się też ci przeglądający działy z muzyką reggae czy elektroniką. Wśród kolekcjonerów płyt można było wpaść także na stanowiska wytwórni takich jak np. Requiem Records, która od przeszło 20 lat promuje polską muzykę niezależną. Możliwość porozmawiania z osobami zajmującymi się wydawaniem muzyki jest bardzo niedoceniana przez bywalców festiwali, jednak niewątpliwie to jedna ze skuteczniejszych form promocji. Ciekawych dźwięków na DOMOFFONIE miało być wiele, więc mijając stanowisko didżejskie usytuowane przy bramie do wejścia na teren OFF Piotrkowskiej, ruszyliśmy pod główną scenę festiwalu, na której trwał już występ grupy Nagrobki.
NAGROBKI
Bez względu na protesty członków grupy Nagrobki, nie można odmówić im punkowej estetyki. Sami deklarują, że są prekursorami gatunku necropolo, który powstał na potrzeby istnienia formacji. Jednak proste kompozycje, teksty z przymrużeniem oka i dość ograniczone możliwości muzyczne chłopaków, nasuwają skojarzenia z niejedną kapelą pod wezwaniem „no future”. Odbiór Nagrobków dla słuchacza, który nigdy wcześniej nie słyszał o tym zespole musi być dość trudny. Na pewno niejedną osobę wśród publiczności dopadła konsternacja, co ci faceci wyprawiają. Ale to właśnie w tym tkwi magia tej formacji. Jeśli ktoś przyszedł pod scenę oczekując w punkt czystych dźwięków i technicznie nienagannych solówek, na pewno prędzej niż później oddalił się z okolic głównej sceny. Ja jednak widzę, zarówno w Nagrobkach jak i zespole Gówno tworzonym przez chłopaków, coś więcej niż pseudoartystyczny bełkot. Obie kapele mają na siebie pomysł owiany specyficznym poczuciem humoru, a przede wszystkim ogromnym dystansem do siebie i tego co robią. W tym kraju to cecha, którą cenię sobie najbardziej.
UKRYTE ZALETY SYSTEMU
Nagrobki, ze względu na swój ograniczony repertuar, dość szybko zwolniły miejsce na głównej scenie kolejnemu zespołowi płynącemu w punkowym nurcie. Ukryte Zalety Systemu bardzo ciekawie lawirują między utartymi, polskimi tradycjami muzyki punkowej, a inspiracjami czerpanymi z innych, popularnych od niedawna gatunków. Jednak na scenie czegoś im brakuje. Nie potrafiłam skupić swojej uwagi na tym, co chcieli przekazać publiczności swoim krótkim występem. Płyta Ukrytych Zalet Systemu o zaskakującym tytule „Ukryte Zalety Systemu” zagra w moich głośnikach pewnie jeszcze nie raz (polecam posłuchać), jednak na koncert tej formacji raczej się już nie wybiorę.
TACO HEMINGWAY
Spośród wszystkich popularnych gatunków muzycznych rap jest ostatnim, po który kiedykolwiek sięgam. Jednak Taco Hemingway nie opuszcza moich uszu od zakończenia festiwalu. Znawca tego rodzaju muzyki ze mnie żaden, ale może właśnie paradoksalnie dzięki temu mój zachwyt nad młodym warszawiakiem zachęci kogoś do zapoznania się z jego dwiema epkami. Koncert Taco udowodnił mi po raz kolejny, że banalna sentencja „słucham muzyki, a nie gatunków” to hasło, które każdy powinien zastosować w życiu. Świat kreowany przez Filipa Szcześniaka przy akompaniamencie (?!) Rumaka, to świat doskonale znany wszystkim zebranym pod sceną na DOMOOFFONie. Przez swoje teksty, szczerość i trudną do osiągnięcia energię bijącą z jego twórczości, dwudziestopięciolatek zajmuje miejsce w pamięci empetrójek coraz większej grupy młodych Polaków. Podobnie jak Jakub Żulczyk, Filip nie lubi być nazywany głosem swojego pokolenia, jednak żaden z nich nie ma na to wpływu, to pokolenie już wybrało.
PSYCHOCUKIER
Tuż przed gwiazdą festiwalu, na scenie pojawiła się miejscowa, formacja Psychocukier. Brudne, rockendrolowe, garażowe wręcz brzmienie zespołu zdecydowanie lepiej sprawdziłoby się w małym, ciemnym klubie niż na dużej festiwalowej scenie, dlatego nie będę się długo rozpisywać na temat tego występu. Grupa doskonale rozgrzała publiczność przed The Fall, a mnie zachęciła do tego, żeby wpaść na ich koncert w innej oprawie.
THE FALL
Główna gwiazda i atrakcja wydarzenia, czyli pochodząca z Manchesteru postpunkowa grupa The Fall pojawiła się na scenie z lekkim opóźnieniem, bo o godzinie 21:15. W związku z tym wystąpiła obawa, czy koncert w środku miasta będzie mógł odbyć się w całości, ale najwidoczniej zespół nie zważał na ciszę nocną i zakończył swój set po planowanym, godzinnym czasie.
Już początkowe intro dało wyobrażenie o osobliwości tego przedstawienia – zapętlone fragmenty występów Black Sabbath grających 'War Pigs’ oraz Elvisa u schyłku kariery były najdziwniejszym wstępem do koncertu, jaki widziałem. Następnie swoje miejsca zajęli instrumentaliści, a zza kulis zabrzmiał ten charakterystyczny głos. Oczywiście nie tylko głos był charakterystyczny – ci mniej zorientowani w twórczości, a przede wszystkim zachowaniu na scenie Marka E. Smitha, jak zwykle w stanie mocno wskazującym, domagali się na facebooku zwrotu pieniędzy. Dla obytych z tematem był to prawdziwy teatr jednego aktora – wokalista swoim zwyczajem niezrozumiale mamrotał i krzyczał do mikrofonu, a raczej do wielu mikrofonów na swoim wyposażeniu, których używał też to dodatkowego nagłaśniania wybranych instrumentów oraz powodował sprzężenia we wzmacniaczach. W pewnym momencie podszedł do obsługi technicznej, jednak ci nie mieli odwagi, by mierzyć się na brak wokalnych umiejętności z frontmanem. Co do techników, koncert The Fall musiał przyprawić ich o palpitacje serca – podgłaśnianie wzmacniaczy muzyków, demontowanie perkusji i uporczywe wyjmowanie mikrofonu z centrali – to wszystko dostaliśmy w pakiecie wraz z muzyką.
https://www.youtube.com/watch?v=EmNCL-kuIgI
A muzyka była nie byle jaka – rytmiczne granie oparte na 2 zestawach perkusyjnych i przesterowanym basie z wypełniającymi brzmienie gitarą oraz klawiszami żony Marka, Elena Poulou-Smith. Ten skład jest najdłużej działającym w historii zespołu i sprawdza się naprawdę świetnie. Muzycy pomimo ekscentrycznego zachowania ich lidera nie dają się wyprowadzić z równowagi i każdy pilnuje swojego zadania. A czasem wygląda to na prawdziwe zawody – gdy w pewnym momencie Mark podszedł do gitarzysty łapiąc za gryf, ten zaczął się wyrywać próbując grać dalej. Osobliwym zachowaniem wyróżniła się także wspomniana Elena, pochodząca z Grecji, która mimo ciepłego wieczora pojawiła się na scenie w płaszczu, pod którym miała dwa grube wełniane swetry, a do tego przez cały występ torebkę na ramieniu. Bacznie obserwowała również swojego męża, by nie potknął się o kable od mikrofonu.
https://www.youtube.com/watch?v=F_YilYAkFZg
Zespół skupił się na materiale ze swojej ostatniej płyty „Sub-Lingual Tablet”, która ukazała się w tym roku. Pomimo początkowego zdezorientowania publiczności, takie piosenki jak 'Mr. Pharmacist’, 'Wolf Kidult Man’ i zagrane na koniec 'Theme From Sparta F.C.’ na dobre rozkręciły pogo pod sceną. Dzięki organizatorom Festiwalu DOMoffON! za sprowadzenie The Fall, bo był to dopiero ich drugi koncert w naszym kraju. A poza tym – ciężko o bardziej alternatywnego headlinera, co dla niezależnego festiwalu może być jedynie wielkim komplementem.
(Michał Dudek)
https://www.youtube.com/watch?v=d0vWpPclK0I