Środek lata. Niektórzy zmierzają właśnie na upragnione wakacje nad pięknym polskim morzem. Inni wyruszają w góry lub ma Mazury. A ja jestem w drodze do stolicy na pierwszą edycję festiwalu Prog In Park. Miejsce akcji – Warszawa. Czas – 20 sierpnia. Pogoda typowo letnia, trzeba jednak dodać, że typowo letnia w Polsce. Stołeczne miasto przywitało mnie zasnutym chmurami niebem i strugami deszczu. Czy zniechęciło mnie to? Ani trochę!
Co tak właściwie kryje się pod nazwą Prog In Park? Myślę, że wypada to zaznaczyć, ponieważ to dopiero pierwsza edycja tej inicjatywy. Jest to nic innego jak mini festiwal, organizowany przez Knock Out Productions, na którym goszczą zespoły (dokładnie było ich 5) z zakresu szeroko pojętej muzyki progresywnej. Wydarzenie miało miejsce w zadaszonym amfiteatrze w Parku Sowińskiego w Warszawie. Trzeba przyznać, że jak na tak odstraszającą pogodę, słuchacze nie zawiedli. Już przed wejściem zobaczyłam spore kolejki. Z pewnością można powiedzieć, że ludzie nie wystraszyli się deszczu, a frekwencja organizatorom dopisała, ponieważ miejsce koncertów było wypełnione po brzegi. Z drugiej strony ktoś może zauważyć, że pogoda do tego typu muzyki wprost wymarzona. Nic tak nie współgra z progresją jak melancholijny, mglisty krajobraz i odgłos padającego deszczu. Na szczęście występy nie odbywały się pod gołym niebem, więc nie stanowiło to zbyt dużego problemu. Jeśli chodzi o organizację, to myślę, że nie można było na nic narzekać. Miejsce bardzo sympatyczne, budki z jedzeniem oraz toalety zapewnione. Czy można chcieć czegoś więcej? Na duży plus zasługuje fakt, że w trakcie występów obok sceny zorganizowany został obszar do spotkań z muzykami. Każdy band wychodził do ludzi. Długie kolejki ustawiały się, aby zamienić choć parę słów z idolami oraz poprosić o podpis na płycie, koszulce czy plakacie. Jeśli mowa o tym ostatnim, to warto zatrzymać się na chwilę. Spory ukłon w stronę organizatorów za logo festiwalu, które naprawdę robi wrażenie. Jest to po prostu świetna, dopracowana grafika, która bardzo dobrze prezentowała się na festiwalowych koszulkach, które można było zakupić wraz z plakatem. No dobrze, wiemy już, że oprawa i organizacja festiwalu nie pozostawiały wiele do życzenia, ale co z zawartością, czyli tym, o co przecież na każdym tego typu evencie chodzi? Już przychodzę z odpowiedzią i zaspokajam waszą ciekawość. To lecimy.
Lion Shepherd
Festiwal otwierał koncert polskiego zespołu, który pochodzi właśnie ze stolicy i został założony przez Kamila Haidarę i Mateusza Owczarka w 2014 r. Muzycy nie chcą określać siebie mianem grupy progresywnej, ale trudno ukryć, że do tego im raczej najbliżej. Muszę powiedzieć, że to był naprawdę dobry występ. Lion Shepherd został dość skromnie obdarzony na scenie czasem, bo było to zaledwie pół godziny, ale dobrze je wykorzystał. Panowie zagrali kilka utworów ze swojej niedawno wydanej płyty zatytułowanej „Heat”, której recenzja pojawiła się kilka dni temu na naszej stronie. Polecam zajrzeć, bo to naprawdę ciekawe wydawnictwo. Ale wróćmy do występu. Zespół przeniósł nas na chwilę z deszczowej Warszawy na Bliski Wschód za pomocą takich kawałków jak chociażby ‘Heat’ czy ‘Code Of Life’. Muzycy uraczyli publikę także utworem ‘Brave New World’ z poprzedniego krążka. Grupa występowała w odrobinę okrojonej wersji muzycznej, ponieważ zabrakło licznych nietuzinkowych instrumentów, które możemy usłyszeć na płytach, ale i tak panowie dali radę. Zarówno instrumental, jak i wokal były naprawdę niezłe. Mimo dość wczesnej godziny zespół nie mógł narzekać na brak słuchaczy. Widać było, że chociaż Pasterz Lwów nie zaryczał najgłośniej, to i tak zrobił dobre wrażenie na publice.
Blindead
Kolejnym polskim akcentem był sporo starszy brat poprzedniego zespołu. Grupa założona w Gdyni w 1999 r. przez Michała Zimorskiego oraz Mateusza Śmierzchalskiego. To band, który ma już spore doświadczenie sceniczne oraz może pochwalić się dyskografią, w której mieści się 6 studyjnych albumów. Panowie mieli nieco więcej czasu na scenie, który spożytkowali na takie utwory, jak np. ‘Gone’, ‘Hunt’ czy ‘Hearts’. Niestety dźwięk podczas ich występów był nieco gorszy niż w przypadku koncertu Lion Shepherd, co sprawiało, że całość w odsłuchu była trochę niezrozumiała i trzeszcząca. Nie wiem tylko, czy było to planowane, czy po prostu tak wyszło. Mimo to występ można zaliczyć do udanych, a publika reagowała na niego dość żywiołowo. Ciekawa warstwa instrumentalna i niezły wokal zrobiły swoje. Blindead prezentuje dość specyficzny styl orbitujący wokół takich gatunków, jak post metal czy post rock, który nie każdemu musi przypaść do gustu, ale na pewno ma coś w sobie. Ich występ charakteryzował jakiś rodzaj mocy, potęgi i ciężaru, które tworzyły pewien nastrój. Jeśli miałabym być jednak szczera, to ich koncert najmniej zapadł mi w pamięć. Zobaczmy zatem, kto następny…
Sólstafir
Po dwóch polskich zespołach przyszedł czas na gościa z zagranicy. Na scenie stanęła islandzka grupa, która gra muzykę dość niejednoznaczną z pogranicza wiking metalu, post metalu czy też post rocka. Band, który nie gra od wczoraj, bo powstał w 1995 r. Przestawił ludziom przekrój swoich utworów, w których zawarły się także kompozycje z najnowszej płyty. Mogliśmy usłyszeć chociażby kawałek ‘Otta’ czy ‘Fjara’. Nie będę kłamać, że styl tego zespołu w pełni mi odpowiada, mam tu na myśli chociażby wokal, który nazwałabym odrobinę zawodzącym, ale obiektywnie stwierdzając, uważam, że to był dobry występ, który z pewnością spodobał się słuchaczom. Na plus zasługuje kontakt z publiką, który w poprzednich przypadkach był dość okrojony i po prostu poprawny. Tutaj natomiast wokalista Sólstafir wychodził do ludzi oraz chwytał ich dłonie, co było ładnym gestem. Warto wspomnieć także o mądrym apelu przed jednym z utworów, który nawiązywał do ostatnich tragicznych wydarzeń związanych z samobójstwami muzyków. Cały występ jak najbardziej na plus. To był dobry przedsmak kolejnych koncertów.
Riverside
Kolejny i zarazem ostatni polski akcent na scenie pierwszej edycji Prog In Park. Będę z wami szczera. Na ten występ czekałam chyba najbardziej. Choćbym chciała, to trudno mi będzie ukryć, że jestem ogromną zwolenniczką tej polskiej formacji. Zespołu, który także pochodzi z Warszawy, powstał w 2001 r i ma na koncie dobrych kilka albumów. Ich muzyka oscyluje wokół metalu oraz rocka progresywnego. Uważam, że jest ona za mało u nas doceniana, a szkoda, bo naprawdę na to zasługuje. Bardziej chyba zauważył ją nawet rynek zagraniczny. Grupa jako jedyna nieco się spóźniła, ale szybko udowodniła, że było na co czekać. Już od pierwszych nut ich muzyka porywa, a wokal Mariusza Dudy po prostu czaruje i przenosi w inny świat, gdzie czekają na nas świetne kompozycje i muzyczne bogactwo. Jeśli nie mieliście okazji nigdy być na ich koncercie, to radzę jak najprędzej zobaczyć, gdzie grają następnym razem. Zespół, podczas ponad godzinnego występu, zaprezentował mały przekrój swoich płyt. Pojawiło się ‘Second Life Syndrome’ z krążka o tym samym tytule oraz ‘Conceiving You’. Mogliśmy usłyszeć także ’02 Panic Room’ oraz po dwa utwory z przedostatniej i ostatniej płyty. Zarówno muzyka, jak i wokal prezentowały się wspaniale. Kontakt ze słuchaczami również był bardzo dobry. Nie muszę już chyba mówić, że to był naprawdę świetny koncert, który zdecydowanie przypadł do gustu publiczności, czemu dała wyraz głośnym skandowaniem oraz owacjami na stojąco. Było widać, że wielu ludzi przyszło dla tego właśnie bandu. Cieszymy się, że mimo niekwestionowanej tragedii, jaka ich dotknęła, Riverside postanowiło kontynuować karierę i nadal raczyć nas tak dobrymi występami, które zostają w pamięci na długo. I tym optymistycznym akcentem dobiliśmy do brzegu, no prawie.
Opeth
Czas na gwiazdę wieczoru i wielkiego headlinera. Panie i Panowie, przestawiamy wam Opeth. Zespół, którego właściwie chyba nikomu nie trzeba przedstawiać. Szwedzka grupa z pogranicza death metalu oraz metalu progresywnego zaczęła działać w 1990 r., a jej niekwestionowanym liderem, wokalistą oraz gitarzystą jest Mikael Åkerfeldt. I co tu dużo mówić. Opeth pokazał, kto dzieli i rządzi na scenie progresywnej na świecie i utwierdził w przekonaniu, dlaczego tak właśnie jest. Ten występ stał na najwyższym możliwym poziomie. To była po prostu klasa sama w sobie. Muzyka oraz wokal prezentowały się po prostu fantastycznie. Zarówno starsze, mocniejsze utwory, jak chociażby klasyk ‘The Drapery Falls’ czy ‘Deliverance’, jak i te z najnowszego, nieco innego stylistycznie, ale równie dobrego wydawnictwa – ‘Sorceress’ czy ‘The Wilde Flowers’, robiły na żywo niesamowite wrażenie. Wrażenia te potęgował fakt, że zespół był naprawdę świetnie nagłośniony, prawdopodobnie najlepiej ze wszystkich grup. Wszystko brzmiało idealnie mocno, ale czysto, po prostu w punkt. Dodatkowo nie sposób nie wspomnieć o wspaniałej postawie lidera, który wchodził w interakcję z publiką, zabawiał żartami oraz anegdotami. Mikael Åkerfeldt to bardzo sympatyczny i otwarty gość, który widać, iż szanuje swoich fanów, co nie zawsze niestety u muzyków ma miejsce.
No i cóż. Występ Opeth zakończył pierwszą, i miejmy nadzieję nie ostatnią, edycję festiwalu Prog In Park. Duże ukłony w stronę organizatorów za świetny pomysł oraz równie dobrą organizację, co podkreślali sami muzycy. To było naprawdę wspaniale spędzone popołudnie i wieczór, których nie zakłóciła nawet niesprzyjająca pogoda. Pomysł sztos, miejsce super, zainteresowanie jest, nic, tylko planować już kolejną edycję. Liczę, że organizatorzy nie zniżą poprzeczki, a utrzymają dobry poziom. To co, przekroczymy te progi za rok razem?
PS Zdjęcia dzięki uprzejmości Grzegorza Szklarka. Więcej dostępne TUTAJ.