Wreszcie na porządny halowy koncert wrócił do Polski Nick Cave ze swoim zespołem Bad Seeds. Dla wielu młodszych słuchaczy na pewno był to jeden z koncertów życia – w końcu, pomijając koncert na Open’erze w 2013 roku, ostatnio zespół zagrał nad Wisłą 16 lat temu! Niektórzy mieli więc pierwszą okazję do zobaczenia artysty na żywo.
Jak bardzo spragnieni tego wydarzenia byli fani, można było przekonać się już po tłumach oczekujących na wejście do Hali Torwar. Nick, pomimo ponad 30-stu lat na scenie, wciąż przekonuje do siebie nowych słuchaczy. Jego płyty trzymają poziom (choć specjalnym fanem „Skeleton Tree” nie jestem) i dzięki temu on sam nie traci na popularności, a raczej wciąż obrasta kultem wśród kolejnych pokoleń. Niewielu artystom udaje się tak konsekwentnie budować swoją legendę. Występ przyciągnął więc nie tylko osoby, które słuchały Cave’a „za młodu”, ale także bardzo wielu młodych ludzi. Tak naprawdę z jego muzyki, gdy raz się już wsiąknie, nigdy się nie wyrasta. Może ma to przyczynę w tym, że muzyki Cave’a nie słucha się dlatego, że jest fajna czy modna, ale raczej wynika to z pewnych doświadczeń życiowych, podzielania filozofii, którą prezentuje w tekstach Nick. Często nie bywają one przyjemne.
Ten wieczór miał należeć i należał do Nicka Cave’a i The Bad Seeds. Żadnego zbędnego supportu do zabawiania publiczności. Prosta, lecz elegancka scena, która wspaniałymi muzykami wypełniła się parę minut po zapowiadanej 19:30. Wcześnie, ale koncert trwał prawie 2,5 godziny i zakończył się tuż przed 22. Warto w tym miejscu przedstawić osoby, które stoją za wspaniałymi aranżacjami, bo w końcu The Bad Seeds to nie tylko nazwa, lecz doskonali instrumentaliści towarzyszący Nickowi od lat. Przede wszystkim uwagę zwracał charyzmatyczny szaman Warren Ellis i obecnie najbliższy współpracownik Cave’a, który zasiadał przy fortepianie, grał na gitarze, klawiszach i skrzypcach. Była doskonała sekcja rytmiczna w postaci perkusisty Thomasa Wyldera i Martyna P. Casey’a, którego pulsujące linie basu wiele wnoszą do muzyki. Weźmy za przykład chociaż 'Stagger Lee’. Ponadto drugi bębniarz Jim Scavulnos sięgający również po wibrafon nadający smaczku takim utworom jak 'Red Right Hand’ czy 'The Weeping Song’. Skład dopełnili gitarzysta George Vjestica oraz klawiszowiec Toby Dammit.
Wchodząc do hali i mając na uwadze zachowanie Cave’a podczas koncertów wolałem zająć miejsce z boku, ale blisko barierek. Niestety, Nick spędził większość koncertu po prawej stronie sceny, gdzie zabawiał zachwyconą publiczność w tym krzyczącą dziewczynę, której zadedykował 'Into My Arms’. Udało się jednak coś innego, bardziej cennego – dostanie się na scenę podczas zagranych na bis 'Stagger Lee’ i 'Push the Sky Away’. Obserwowanie publiczności z tej perspektywy było rzeczywiście wyjątkowym przeżyciem. Tak samo jak ściskanie Nicka w garniturze dosłownie przemoczonym od potu – to dowód na to, ile ten człowiek wkłada siebie w każdy koncert. Zaczynając jednak od początku, zespół rozpoczął spokojnie, od utworów z ostatniej płyty. Nick usiadł za pulpitem z tekstami, ale już podczas 'Jesus Alone’ wstał i poszedł na swój „wybieg”, gdzie mógł być jak najbliżej publiczności. Szalał na nim w tę i z powrotem jak wściekły pies, przede wszystkim podczas niepokojących i najstarszych w zestawie 'From Her to Eternity’, 'The Mercy Seat’ i 'Tupelo’, które wypadły niesamowicie. Świetnie wypadła także wciąż silna reprezentacja „Push the Sky Away”. W prawie dziesięciominutowym 'Higgs Boson Blues’ Cave śpiewa praktycznie o niczym, prezentuje swoje luźne myśli i przeżycia, improwizuje, bawi się nastrojem i robi to w taki sposób, że utwór ani przez chwilę nie wydaje się monotonny. Równie powolny 'Jubilee Street’ zakończył się natomiast wybuchem emocji i perkusyjno-skrzypcowym zgiełkiem.
Nick na dłużej do pianina usiadł tylko podczas 'The Ship Song’ oraz 'Into My Arms’, które wypadły równie pięknie jak zawsze. By za każdym razem wykonanie wydawało się wyjątkowe i śpiewane tylko dla „nas” potrzeba wiele talentu i charyzmy. Podstawową część koncertu wypełniły jednak kawałki z najnowszej płyty „Skeleton Tree”, których wśród piętnastu piosenek było aż siedem. Zabrakło miejsca jedynie dla 'Rings of Saturn’, który akurat moim zdaniem jest jednym z lepszych utworów na albumie. Podstawową część koncertu zakończyły 'Distant Sky’ z towarzyszącą zespołowi na ekranie wokalistką Else Torp oraz tytułowe 'Skeleton Tree’. Na bis usłyszeliśmy 'The Weeping Song’ zaśpiewaną wśród publiczności. Następnie Nick wrócił na scenę, a przechodząc przez barierkę zabrał ze sobą co najmniej kilkanaście osób. Znalezienie się w samym środku wydarzeń i obserwowanie Cave’a bratającego się z publicznością z jego perspektywy było na pewno czymś niesamowitym, dzięki czemu wieczór ten jeszcze bardziej utkwi mi w pamięci. Podczas kolejnej długiej historii, czyli 'Stagger Lee’ zebranych na scenie także zachęcał do śpiewania, a na finałowym 'Push the Sky Away’ odpychaliśmy z nim tytułowe niebiosa.
24 października 2017 to data, o której wśród bywalców koncertów i miłośników muzyki będzie się mówiło jeszcze długo. Kto wie, być może ten koncert przejdzie do legendy i następne pokolenia będą wysłuchiwać z wypiekami na twarzy opowieści o tym, jak ich starsi znajomi czy rodzice uczestniczyli w jednym z najważniejszych muzycznych wydarzeń ich życia. Tak jak my tego wieczoru wysłuchiwaliśmy opowieści wyjątkowego artysty, osobowości, poety, pisarza, jakim jest Nick Cave.