Pastor Billy zwykł mieć przy sobie starego Colta Navy z 1851 roku. Nosił go na wypadek, gdyby jego świątynię odwiedziły takie typy jak John Porter, czy Adam Darski. Nic więc dziwnego, że gdy wspomniana dwójka wparowała bez pytania do kościoła frontowymi drzwiami, palec duchownego mimowolnie wylądował na spuście, a na starej, pomarszczonej twarzy pojawiło się skupienie godne rewolwerowca podczas pojedynku w samo południe.
Panowie, choć do świątyni weszli bezpardonowo, powoli zdjęli swe kapelusze i, trzymając je przed sobą, krok za krokiem zaczęli zbliżać się do ołtarza, przy którym stał pastor. Tym razem z rewolwerem wyprostowanym prosto w nich.
– Zawarliście pakt z diabłem… – wycedził przez zęby a stara, drewniana podłoga skrzypnęła mu pod nogami – Niemożliwe jest, byście dla ludzi grali lepiej, niż głosi legenda. Słyszałem was ostatnio. Lokalni wędrowcy opowiadali o przyziemnej, choć ciekawej muzyce, a wy… spowodowaliście, że zapomniałem o bożym świecie.
Darski uśmiechnął się szeroko. Zamachnąwszy się pozwolił kapeluszowi poszybować w stronę Billy’ego. Tupiąc coraz głośniej zaczął śpiewać „Shaman Blues” – utwór, który według legend nigdy nie istniał. A jednak…
– Tak brzmi muzyka prosto z delty Mississippi. Z miejsca, gdzie mieszka stary, zmęczony życiem człowiek. Człowiek, który bierze do ręki gitarę, na którą go nawet nie stać, którą ukradł kilka dni wcześniej. Może ona mieć sześć strun, może mieć cztery, dwie, nawet jedną. Prosty człowiek śpiewa o tym, jak mu w życiu źle. Zapamiętaj, Billy. Widzisz przed sobą mnie i tamtego człowieka, Johna Portera. To jestem ja, a to on. Me and that Man.
Kiedy dziennikarz spytał mnie, czym się różni Me and that Man od Behemotha, odpowiedziałem, że niczym, bo i to i to ma wspólne źródło. Źródło to znajduje się w delcie Mississippi.
Tymi słowami Nergal rozpoczął jeden z ostatnich utworów zagranych przez Me And That Man w łódzkiej Wytwórni, „Shaman Blues”. Kawałek, który na płycie trwa zaledwie cztery minuty i nie cieszy się taką popularnością, jak chociażby „My Church is Black” lub „Cross My Heart And Hope To Die”, na koncercie trwał porządne kilkanaście minut i wprowadził w trans zgromadzoną w klubie publiczność. Od długiego monologu Nergala, przez właściwą część utworu, na improwizacjach i łojeniu głównego motywu do upadłego skończywszy.

Nie oglądając wcześniej nagrań ani nie czytając relacji z innych koncertów spodziewaliśmy się kameralnego, spokojnego, wręcz osobistego widowiska. W takim klimacie nagrana została zresztą debiutancka płyta formacji – bez spektakularnych przejść na tomach, wyeksponowanego basu, mocniejszych partii wokalnych. Słuchając pierwszego krążka Me And That Man można było odnieść wrażenie obcowania z interesującym projektem, który, sięgając po mniej popularne gatunki muzyczne, raczej nie będzie w stanie przyciągnąć potężnej grupy fanów.
Koncertowa rzeczywistość jest jednak w tym przypadku zupełnie inna. Oto oprócz Nergala i Johna Portera na scenę wychodzą dwie postaci – za zestawem perkusyjnym zasiada znany z albumu studyjnego Łukasz Kumański (Proghma-C), a cztery struny obsługuje Matteo Bassoli (ex-Blindead). Skład, trzeba przyznać, dość oryginalny jak na koncert z pogranicza rocka i country. Utwory mocno zainspirowane twórczością Johny’ego Casha czy Nicka Cave’a mają na żywo grać gitarzysta death metalowy, perkusista zespołu łamiącego rytm niczym Meshuggah, basista znany na polskiej scenie z udzielania się w jednej z najważniejszych post-metalowych grup i doświadczony, rockowy wokalista? Czy na pewno wszystko tu gra?
To, co wymienionej powyżej ekipie udało się udowodnić to fakt, iż na pewnym poziomie szczerości i muzycznego zaangażowania różnice gatunkowe nie istnieją. Me and that Man na niespełna dwie godziny przestał być projektem pobocznym Nergala i Johna Portera, a stał się groźną machiną, prującą przed siebie bez opamiętania.

Oczywistym zaskoczeniem jest zobaczenie Nergala w „ludzkiej” postaci – gadającego między utworami, utrzymującego kontakt z publicznością, opowiadającego anegdoty, czy wreszcie wbiegającego pomiędzy ludzi z gitarą. Nie jest to bynajmniej „Lato z Radiem – death metal edition” i oczywiście znalazło się miejsce również dla antyklerykalnych akcentów. Cała ideologia, jaką wokalista Behemoth stara się przekazywać poprzez nagrywanie kolejnych płyt ze swoją macierzystą formacją ma tutaj jednak zupełnie inny wymiar. I to jest właśnie kluczem do sukcesu koncertów Me And That Man. Nie jest mocniej, czy lżej – jest po prostu inaczej.
Pomiędzy muzykami czuć było niesamowitą chemię, a ze sceny wylewała się radość z grania – przekładało się to na znaczące podbicie dynamiki kawałków, które znaliśmy z „Songs of Love and Death”. Znalazło się miejsce dla kilku ballad (świetne „Cross My Heart and Hope to Die” i równie hipnotyzujące „Of Sirens, Vampires and Lovers”), jednak przeważająca część koncertu była znakomitym, rockowym widowiskiem dostarczonym przez czterech piekielnie uzdolnionych i doświadczonych artystów. Czy można chcieć czegoś więcej?
W zasadzie nie. Widok Johna Portera mówiącego „uważaj na jaja” do crowd surfingującego Nergala jest tak samo bezcenny jak frontman Behemotha opowiadający o tym, jak przez przypadek rozjechał wraz ze swoją ekipą gitarę za pięć tysięcy dolarów. Grane tylko przez Portera „Of Sirens, Vampires and Lovers” dostarcza artystycznych wzruszeń tylko po to, by za jakiś czas przywalić ze zdwojoną siłą w publiczność coverem chwytliwego „Refill” z repertuaru Porter Band. Miodzio. Po prostu miodzio.

Oczywiście, koncert gwiazdy wieczoru nie byłby taki sam, gdyby nie supporty wprowadzające publiczność w odpowiedni klimat. Zaczęło się skromnie, od klimatycznego, folkowego występu Sashy Boole – ukraińskiego wokalisty, którego najlepszymi sprzymierzeńcami są gitara akustyczna oraz harmonijka. Wykonawca został później zaproszony na scenę podczas koncertu Me And That Man jako pomoc przy kawałku „Cross My Heart and Hope to Die” – młody Ukrainiec chwycił pokaźne banjo i ramię w ramię z Nergalem oraz Matteo zagrał westernową balladę.
Kolejnym supportem był zespół Fertile Hump – energetyczne trio grające mocno bluesowego rock and rolla. Brak basu dostarcza zespołowi surowości, a dwa wokale, kobiecy i męski, sprawiają, że młodzi Warszawiacy wykorzystują dosyć spore pole do popisu w kwestii śpiewu. Utwory grane z użyciem crunchowego brzmienia są w ciekawy sposób przełamywane przez pełne gruzu partie generowane przez przester lampowego Orange’a. O uniwersalności i oryginalności Fertile Hump świadczyć może fakt, że podczas ich około 40-minutowego występu publiczność pod sceną wyraźnie zgęstniała. Gorąco polecamy tych pełnych energii skurczybyków i życzymy dalszych sukcesów.

Całość składa się na bardzo wysokiej jakości, nieźle zorganizowane i nagłośnione rockowe show, które pozostaje w pamięci na długo. Miejmy nadzieję, że zarówno Sasha Boole, Fertile Hump, jak i wreszcie Me And That Man nie poprzestaną na tym, co do tej pory osiągnęli, a kolejne ich albumy będą pretekstem do grania koncertów co najmniej tak dobrych, jak ten w łódzkiej Wytwórni. Bo, nie oszukujmy się, był to koncert znakomity.
– Dlaczego w ogóle tu przyszliście? – spytał lekko poirytowany, lecz wciąż opanowany pastor Billy mierząc w mężczyzn ze swojego Colta Navy. Odpowiedział mu pusty śmiech. Darski zrobił kilka kroków do przodu, podniósł rzucony uprzednio kapelusz i spokojnym ruchem założył na głowę.
– Prowokuję cię, Billy. – odparł rozbawiony – Prowokuję cię od dwudziestu lat, a ty wciąż się na to nabierasz.