Że „Roots” jest albumem znakomitym – nie mam najmniejszych wątpliwości. Plemienna dzikość muzyki, gniewne wokale i ta nienachalna, choć wywodząca się z nu metalu, przebojowość złożyły się na dzieło elektryzujące, łabędzi śpiew Maksa Cavalery w Sepulturze. Potem przyszły zawirowania personalne, konflikty, do głosu doszedł też wiek, który dyspozycję sceniczną Maksa potraktował z brutalnością Indian Caiapo walczących o swoje terytoria.
A jednak na koncert poszedłem z sercem radosnym – już małym metalowczykiem będąc marzyłem o usłyszeniu tego krążka w całości na żywo. A tu jeszcze czar dawnej Sepultury wskrzesza ożywiona przed kilku laty miłość braterska Maksa i Igora Cavalerów! Czy opuściłem Halę nr 2 Międzynarodowych Targów Poznańskich rozczarowany?
fot. Jacek Mójta
Przed pojawieniem się na scenie gwiazd wieczoru zgromadzeni mieli okazję posłuchać występu wrocławskich numetalowców z Head Up. Chłopacy zagrali żywiołowo, z entuzjazmem – ale zupełnie do mnie nie trafili, choć nóżką potupałem chętnie. Okres fascynacji uprawianym przez nich muzycznym poletkiem mam już dawno za sobą, więc czułem się nieco nie na miejscu. Pod sceną kilka osób zdecydowało się na radosne harce, więc plan zapewne zrealizowany. Plan zresztą całkiem dobry – gatunkowo panowie zostali dobrani bardzo dobrze.
Koniec jednak przystawek i półśrodków, pora sponiewierać się daniem głównym. Otwierające całość ‘Roots Bloody Roots’ rozpoczęło młóckę, która trwać miała następne półtorej godziny. Tłum oszalał, moshpit momentalnie przybrał na rozmiarach i nie ustawał. Bracia czerpali niesamowitą radość ze wspólnego grania tego materiału – a widownia tę radość podchwytywała i jeszcze nakręcała swoimi ekstatycznymi reakcjami. Obie strony dały się ponieść, co stworzyło świetną atmosferę. Kolejne przeboje wzbudzały falę emocji – ‘Cut-Throat’, ‘Born Stubborn’ czy zamykające główny set ‘Dictatorshit’ to utwory niesamowicie rozkręcające widownię, czego mogłem organoleptycznie doświadczyć. No i słynna ‘Ratamahatta’, niesamowicie energiczna, zarażająca swoim plemiennym rytmem. To trzeba usłyszeć, to trzeba poczuć w tłumie.
fot. Jacek Mójta
Muzycy wykazali się olbrzymim zaangażowaniem, ale jak wypadli technicznie? Znakomicie zabrzmiały instrumenty – Igor czy Marc Rizzo to klasa i gwarancja jakości, świetnie wypadł też Johny Chow na basie. Max? Jak to Max w ostatnich latach – miejscami brzmiało to lepiej, miejscami gorzej, ale głosu już chyba nigdy nie odzyska. Z dawnej dyspozycji wokalnej został wrak, który tego wieczoru został jednak wykorzystany w stu procentach możliwości. Wszyscy zgromadzeni wiedzieli chyba, czego mogą się spodziewać, mnie na pewno nie rozczarowało to, co usłyszałem.
Po „korzennym” secie muzycy zaprezentowali serię coverów z energicznym ‘The Ace of Spades’ (kilka godzin po tym, jak powiedziałem koledze, że ten cover zawsze ustawia koncert na korzyść artysty) i bardzo dobrym w tej wersji ‘Procreation of the Wicked’ – legendarne utwory wykonane z klasą przez legendy na scenie podczas dobrego koncertu. Na pożegnanie jeszcze raz ‘Roots Bloody Roots’ i adiosz.
Pewna magia uleciała bezpowrotnie, ale te utwory dalej żyją, dalej wprowadzają w swoisty trans i dalej porywają do plemiennych tańców. Bawią – a o to przecież chodzi.
Autorem zdjęć jest Jacek Mójta Fotografie