Hunter gra właśnie trasę z okazji 30-lecia istnienia, co w praktyce oznacza przekrojowy materiał grany na żywo. Nie dziwi zatem obecność na koncertach ludzi z różnych przedziałów wiekowych. Trzy dekady na scenie przyciągnęły do bielskiego Rudeboya sympatyków wszystkich etapów działalności zespołu. Dla mnie nie jest natomiast problemem, aby przyznać, że jestem raczej fanem „starszej” (jeśli można tak nazwać chociażby album ,,Hellwood” z 2009 roku) twórczości Huntera. Nie zmienia to faktu, że wciąż potrafię odnaleźć na dwóch ostatnich płytach zespołu ze Szczytna kawałki, które są bardzo udane.
Bielski koncert Draka i spółki, który odbywał się w Dzień Kobiet otwierała, podobnie jak podczas innych występów na tej trasie, formacja Nutshell. Ciężko mi ocenić starającą się ze wszystkich sił wokalistkę, bo koncert tej grupy można było odebrać jako one-man show. Nie wiem, czy to za sprawą świetnego nagłośnienia, czy może jego umiejętności, ale zostałem powalony na kolana przez perkusistę, Mateusza Sawickiego. Specjalnie przytaczam jego imię, bo jego gra jest godna uwagi, a fanom dobrego brzmienia bębnów można polecić Nutshell chociażby ze względu na perkusistę tej kapeli. Szczególnie dlatego, że Mateusz nie żałuje swojego zestawu, nawalając w niego ile sił w łapach, co w połączeniu z dobrym nagłośnieniem dało w niedzielę świetny efekt.
Zresztą, cały zespół brzmiał tego wieczoru bardzo dobrze, co można było usłyszeć w instrumentalnym kawałku zagranym pod koniec występu. Nutshell na pewno dobrze wywiązał się z roli supportu, rozgrzewając publiczność, ale jednocześnie pozostawiając jej siły na główną gwiazdę, która miała za chwilę pojawić się na scenie.
Można nie lubić Huntera za ich najnowszą twórczość, nagrywanie płyt różnych stylistycznie i nienawiązujących to korzeni, takich jak thrashowe ,,Requiem”. Nie można jednak odmówić zespołowi mocnej pozycji na polskiej scenie metalowej i bycia w gronie grup, które nie mają problemów z wypełnieniem klubów. Nie wypada też zarzucić kapeli słabych muzyków – w końcu za bębnami zasiada tam Daray, czyli prawdziwa czołówka polskich (jeśli nie światowych) perkusistów, muzyk bardzo wszechstronny i potrafiący obracać się w wielu różnych gatunkowo zespołach.
Tak jak wcześniej wspomniałem, panowie wywodzący się ze Szczytna pojechali przekrojowo, prezentując utwory ze wszystkich dotychczas wydanych albumów. Nie zabrakło takich klasyków jak ,Żniwiarze Umysłów’ z debiutu grupy, ,Osiem’, szybkiego ,Mirror Of War’, ,T.E.L.I.’ zagranego jako jeden z ostatnich kawałków, czy znanego przez wszystkich na pamięć i chóralnie odśpiewanego szlagieru ,Kiedy Umieram’.
Kolejną kwestią, której nie można zarzucić Hunterowi jest forma koncertowa. Drak wymiata wokalnie tak (jeśli nie lepiej), jakby wciąż był przed 30-stką i nagrywał ,,Requiem”, łysy Picik nawiązuje świetne gitarowe dialogi z Grzegorczykiem, a Jelonek w mistrzowski sposób ozdabia autorską twórczość kapeli (co niekoniecznie można powiedzieć o innym materiale, który grywał Hunter – vide woodstockowe wykonanie ,Walk’ Pantery). Nie odnajduję jednak do końca roli Letkiego, ale przyjmijmy, że nie pozwala ona spocić się za bardzo Daray’owi.
Pomijając już wszelkie osobiste spostrzeżenia, niedzielny występ Huntera był po prostu bardzo dobrą muzyczną ucztą. Z nimi jest podobnie jak z Frontsidem – niby wielu narzeka, psioczy i kręci nosem na ostatni(e) albumy, ale na koncertach i tak wszyscy (nawet ci najbardziej „true”, przychodzący dla ,,Requiem”) śpiewają i zdzierają sobie gardło przy nowych kawałkach. Chyba taka już domena dobrych i zasłużonych zespołów – potrafią nagrywać rzeczy, które przyciągają na koncerty nowych fanów i łączą różne pokolenia.
Po świetnych wykonach ,Śmierci Śmiech’, ,Dwóch Siekier’ i ,Trumian Show’ koncert zbliżał się do końca. Wciąż pozostawała jeszcze kwestia już wcześniej obiecanego wspólnego wykonania z fanem jakiegoś utworu. Padło na ,Highway To Hell’ z repertuaru AC/DC, który zaśpiewała wybrana przez Draka dziewczyna z publiczności i, o dziwo, poszło jej wręcz wzorowo! Co najlepsze, na gitarze zagrał Poli, właściciel „królestwa wiśni”, czyli Rudeboya. W tym momencie nikt już chyba nie stał w miejscu, podskakując razem z Drakiem i resztą obecnych na scenie przy rytmach australijskich hard rockowców. Świetne zwieńczenie koncertu, na którym nie jeden zdarł gardło i wypocił kilka litrów wody.
Występ na żywo to chyba najlepsza okazja, żeby rzetelnie ocenić zespół i lepiej zapoznać się z twórczością, do której nie można się za bardzo przekonać, słuchając jej w domu. Takie przynajmniej uczucie towarzyszy mi po koncercie Huntera – bo jak tu nie polubić utworu, którego śpiewa kilkaset gardeł bawiąc się przy tym doskonale? Coś chyba musi w tym być…
PS.
Jeśli chcecie się na własnej skórze przekonać, jak po 30 latach istnienia radzi sobie Hunter, to do końca marca zostało jeszcze kilka ich występów. Więcej info znajdziecie pod tym linkiem.