Do Chmur trafiłam właściwie przypadkiem. Ghost Bath nie było co prawda na mojej koncertowej mapie, ale kameralne wydarzenia zawsze cenię sobie podwójnie. Bo właściwie dlaczego by nie wybrać się do jednej z praskich uliczek na depresyjne granie spod szyldu Nuclear Blast?
Parę minut po 20 – jestem na miejscu. Nie ukrywam, że byłam mile zaskoczona, gdy wchodząc na niewielką salę, przywitały mnie dźwięki grane przez Hegemone. Frekwencja była równie zadziwiająca – cała sala pełna. Mimo iż, Chmury nie są wielką salą koncertową, to chyba właśnie to sprawia, że jest tam tak klimatycznie. Nie ukrywam także, iż moje wymagania co do nagłośnienia, były bardzo wysokie. Znając specyfikę gatunku w jakim oscylują obie kapele, wiedziałam że musi być ono dobre. W przeciwnym razie, zapewne słychać byłoby jeden zgrzyt. I tu kolejna niespodzianka. Każdy utwór, riff czy takt, słychać było niemalże idealnie. Ciekawił mnie również wokal, bo to on buduje cały klimat. I tutaj także bez większych zastrzeżeń, choć mniej więcej w połowie koncertu ten zaczął gdzieś ulatywać.
Patrząc na publikę zauważyłam, iż nie ma przypadkowych ludzi, jak bywa na innych koncertach. To zapewne specyfika granego gatunku. Każdy sprawiał wrażenie zahipnotyzowanego, oddanego w pełni muzyce. Nic dziwnego. Hegemone potrafi wywołać ciarki. Wolne tempo, niski bas i wokal tak przypominający ten, który napływał do nas z północy w czasach świetności black metalu, potrafi przykuć uwagę. Oczywiście post-black metal czy sludge nie jest gatunkiem dla każdego. Przygnębiające, wręcz depresyjne melodie nie stanowią raczej rozrywki towarzyszącej porannej kawie i skupiają tylko wybranych. Jednak czym bliżej sceny, tym robiło się goręcej. Przed szereg wystąpiło kilku mężczyzn, chcących uparcie robić pogo.
Nadszedł czas na headlinera. Mała obsuwa czasowa i mamy długo wyczekiwany Ghost Bath. Po delikatnym wstępie uderzył nas histeryczny wokal 'The Silver Flower pt.2′. Sala pochłonęła kolejne zastępy ludzi. Powietrze robiło się coraz gęstsze zarówno ze względu na liczbę osób, ale także na mnogość emocji i wrażeń jakich mogliśmy doświadczyć. Integracja między muzykami, a publiką zachodziła pomimo braku słów ubranych w zbędne monologi. Zaskakujący był koniec koncertu. Po niespełna godzinnym występie, muzycy odłożyli instrumenty i zeszli ze sceny. Do powrotu nie skłoniło ich nawet skandowanie nazwy zespołu. A krzyki co poniektórych spośród publiki o treści 'powieście się’, było co najmniej nie na miejscu.
Reasumując. W moim mniemaniu koncert wypadł naprawdę świetnie. I choć do najdłuższych nie należał, to emocje jakie wywoływał, zrekompensowały wszystko. Dziwi mnie jednak, że zespół tej klasy – bądź co bądź mocno rozpoznawalny za granicą – w Polsce ma tak niewielu fanów. Depressive i podobne jemu gatunki, zawsze pozostaną w nurcie undergroundowym, ale może właśnie to sprawia, że staje się on tak wyjątkowy i zrzesza wyselekcjonowaną grupę słuchaczy.