2 marca do sprzedaży trafi piąty już studyjny album polskiej formacji Cochise. Zespołu, który głównie znany jest dzięki swojemu wokaliście, Pawłowi Małaszyńskiemu, będącemu jednocześnie aktorem. Co tym razem zmalowali panowie z Białegostoku?
Cochise nie jest na polskim rynku żadną nowością. Zespół próbuje swoich sił na rockowej scenie muzycznej już od 2004 r. Za kilka dni kolejny ich album ujrzy światło dzienne. Płyta zatytułowana jest „Swans And Lions”, a wydaje ją Metal Mind Productions. Muzycy tłumaczyli znaczenie tej nazwy w taki oto sposób: „Tytułowy ‘łabędź’ to odzwierciedlenie ludzkich sprzeczności oraz ich transformacji, a ‘lew’ to władza i niezależność.”. Sprawdzamy, czy ich nowe dokonanie okaże się bardziej tym pierwszym, czy też drugim.
Zacznijmy może od okładki, która jest dość prosta i przejrzysta. Utrzymana została w ciemnych barwach, głównie czerni, i prezentuje się naprawdę dobrze. Nie jest to takie cieniutkie, liche wydanie, jakie niestety od jakiegoś czasu coraz częściej widujemy na rynku muzycznym. Tutaj opakowanie jest tekturowe, ale grubsze, solidne. W środku oprócz płyty znajdziemy książeczkę z tekstami utworów. Pierwszą stronę zdobi natomiast dziwna i nieco niepokojąca postać małego chłopca przekreślona czerwonym paskiem, na którym znajduje się kolejna osoba umieszczona jak gdyby w twarzy chłopaka. Jest całkiem ciekawie. Skoro omówiliśmy warstwę zewnętrzną wydawnictwa, to przejdźmy do meritum i zajrzyjmy do jej wnętrza.
„Łabędzie I Lwy” to komplet 12 numerów, z których ostatni jest nazwany bonusem. Wszystkie są dość krótkie (około 5 minut) i w swojej budowie raczej proste. Powiedziałabym, że to takie grunge’owe granie z silną rockową nutą. Myślę, że spokojnie możemy podciągnąć to pod post grunge. Usłyszymy tu dość silne inspiracje zespołami takimi jak chociażby Godsmack czy Alice in Chains. Warstwa instrumentalna wypada naprawdę interesująco i na dobrym poziomie. To po prostu dobre granie. Wokal także nie odstaje jakością od muzyki. Numery są całkiem zróżnicowane. Na pewno nie odnosi się tu wrażenia, że, kolokwialnie mówiąc, wszystko jest na jedno kopyto. Znajdziemy tutaj energiczne, podrywające, bardziej rockowe kawałki, ciężkie i mocne numery oraz spokojniejsze i zdecydowanie bardziej klimatyczne utwory. Żeby nie być gołosłowną, to parę słów na temat każdego z nich.
Ogólnie rzecz biorąc, podzieliłabym tę płytę na dwie część. Pierwsza z nich, zawierająca początkowe numery, jest bardziej żywiołowa i szybsza, natomiast druga zdecydowanie spokojniejsza i bardziej nastrojowa. Cochise wita nas w bardzo energicznym stylu. ‘16’ rozpoczyna się dobrym i zapadającym w ucho riffem, a rockowy charakter nie opuszcza nas ani na moment. Zwieńczeniem jest krótkie acz całkiem przyzwoite solo. Ogólnie solówki na pewno nie są najmocniejszą stroną tej płyty, ale to wynika też z gatunku, w jakim muzycy grają. Niemal każdy utwór zawiera ten element, ale jest on dość krótki i nie zwraca za specjalnie na siebie uwagi. Od swobodnych, lekkich rytmów bardzo szybko zostajemy przeniesieni do mrocznego świata niczym z utworów Alice in Chains. Pierwsze bardzo ciężkie i mroczne takty gitary wyznaczają kierunek, w którym podąża ’Crystal’. Dość wolny rytm i wszechobecny ciężar tworzy ponure wrażenie w bardzo dobrym tego słowa znaczeniu. Znów słyszymy całkiem niezłe, ale na pewno nie jakieś powalające na kolana solo. Oba kawałki, choć tak różne, są naprawdę dobre. Po burzy znów wychodzi słońce, czyli wracamy do lżejszego klimatu. Pod tym względem ‘Neverland’ jest podobny do otwierającego numeru. Znów jest na rockowo, znów wita nas energia i znów mamy fajna solówkę. Nastrój ten świetnie podtrzymuje niesamowicie skoczny ‘Tick tack toe’, przy którym po prostu nie sposób usiedzieć. Podoba mi się basowo-perkusyjne wejście, gitarowe solo, jedno z lepszych na płycie, bardzo rockowy riff i zwalniający chwilowo refren, po którym za chwilę znów pędzimy na pełnej petardzie.
Tu kończy się pierwsza część płyty, a zaczyna ta bardziej nastrojowa. Otwiera ją ‘Beatiful Destroyers’ swoimi indiańskimi zaśpiewami. Wokal jest tu już zdecydowanie wolniejszy, podobnie jak rytm, którym podążają instrumenty. Utwór powoli snuje się, co nie znaczy, że nas nudzi. Nie jest to jednak moja ulubiona kompozycja na tej płycie. Następny ‘Pain of God’ jest najbardziej odmiennym numerem albumu. Nie przypomina za bardzo pozostałych kawałków. On także utrzymany jest w wolnym, sączącym się jak gdyby nastroju, ale wyróżnia go bardzo niski, gardłowy, jednostajny nie tyle nawet śpiew, co bardziej recytacja wspomagana oszczędnym instrumentarium i elementami elektronicznymi. Przyznam teraz, że ‘Winter’ to moim skromnym zdaniem jedna z ciekawszych propozycji na tym albumie i zarazem jedna z najlepszych. To kawałek o interesującej budowie, gdyż składa się jak gdyby z dwóch części. Pierwsza jest niezwykle klimatyczna. Spokojny wokal Małaszyńskiego przy akompaniamencie jedynie delikatnej gitary oraz dźwięków trzaskającego w tle ognia sprawia, że ma się ochotę udać do lasu i posłuchać tego numeru właśnie, siedząc przy jakimś ognisku. Długo jednak ten nastrój się nie utrzymuje, bo zostajemy nagle z niego wyrwani i przeniesieni do dużo szybszej i mocniejszej części numeru. Jest równie dobra i raczy nas chyba jedną z lepszych solówek, przyprawioną dość ciekawym efektem, która niespodziewanie się urywa, a wraz z nią całość. Przy okazji warto wspomnieć, że takich przejść w ogóle na płycie jest sporo i bardzo dobrze, bo dzięki nim numery nie są monotonne. Zresztą, przejścia to dość charakterystyczny element dla post grunge’u. ‘Control’ kontynuuje ten weselszy już ton i rozpieszcza nas świetną, wyrazistą linią basu, która dodaje smaczku utworowi. Znów mamy dość spokojny początek, wokal wsparty wybijaniem rytmu stopą perkusyjną i właśnie basem. Później dołącza do tego gitara i wszystko się rozwija po prostu w dobry numer. ‘Storm’, wbrew nazwie, utrzymuje ten wolniejszy klimat drugiej części płyty. Podobają mi się na nim po raz kolejny liczne przejścia oraz wyciszenie w środkowej części kawałka. Śpiew, wsparty przez ścianę muzyki, brzmi mocno i wyraziście. Fajnie wypada też nieco trzeszcząca jak gdyby perkusja, której efekt wynika z częstego użycia talerzy. Wszystko zakończone jest odgłosem fal uderzających o brzeg i hałasujących mew. Tutaj dosłownie po burzy nastało słońce. Kolejne dwa kawałki wskazują swoimi tytułami, że są jak gdyby całością. Takie też skojarzenie się nasuwa samo, kiedy się ich słucha, gdyż drugi brzmi jak kontynuacja pierwszego. ‘Swans…’ wraca do mocnego, ciężkiego riffu oraz dobrej współpracy perkusji z basem, które wraz z gitarą tworzą niezłe tło dla wokalu Pawła. Po raz kolejny mamy do czynienia z interesującym, gitarowym przejściem, przyjemną solówką oraz także gitarowym zakończeniem. Aż chce się powiedzieć wszystko gra i trąbi. ‘…and Lions’, jako przedłużenie poprzedniej kompozycji, jest już bardziej agresywne i szybsze, choć nadal znajdziemy w nim wolniejsze przejścia. Tych zresztą znów mamy bez liku. Udanym zakończeniem jest nałożenie na siebie dwóch wokali w niższej oraz wyższej tonacji, a następnie odwzorowanie linii melodycznej przez gitarę. Wszystko wieńczą ponownie te plemienne dźwięki. Trzeba przyznać, że ‘Swans…’ oraz ‘…and Lions’ to całkiem zgrany duet. Cochise żegna nas znów odrobinę odmiennym numerem, po wysłuchaniu którego zostajemy w ciszy i w nostalgicznym nastroju. ‘Secrets’ to bardzo powolny utwór, całkiem mroczny i jednocześnie bardzo krótki, gdyż trwa zaledwie 2 minuty. Warto zauważyć, że niezwykle ładnie wypada tu głos wokalisty, który jest głęboki i melodyjny. Przygrywa mu subtelna gitara oraz odrobina basu, co potęguje klimat, jaki stwarza numer. ‘Secrets’ to udane zakończenie albumu, które pozostawia nas w atmosferze tajemnicy.
Na koniec chciałabym powiedzieć jeszcze parę słów odnośnie produkcji, bo jest ona dla mnie małą zagwozdką. Z jednej strony mi się podoba, a z drugiej mam do niej małe ale. Na plus na pewno zasługuje wyważenie instrumentów. Żaden znacząco nie dominuje ani nie przysłania reszty. Wszystkie ładnie się uzupełniają i harmonizują. Mam jednak pewne zastrzeżenia co do wokalu. W niektórych utworach brzmi bardzo dobrze, a w innych nieco…kiczowato? Trudno to określić. Może się czepiam, ale takie jest moje odczucie. Poza tym brakuje mi odrobiny głębi, bo momentami jest dosyć płasko. Warto też zauważyć, że jest to pierwsza płyta nagrana z Adamem ‘Argonem’ Galewskim na perkusji. Zdaniem pozostałych muzyków zespołu Argon nadał przygotowanym kawałkom rytmicznego, bujającego charakteru. I myślę, że mogę się z tym jak najbardziej zgodzić.
„Swans And Lions” to naprawdę dobry album. Myślę, że przypadnie on do gustu fanom nieco cięższego, rockowego brzmienia z zakresu post grunge’u. Muzykom Cochise udało się stworzyć płytę, która nie jest monotonna i nużąca, ale ciekawa oraz różnorodna. Panowie znów udowadniają, że nie są tylko fanaberią znanego aktora, ale prawdziwym zespołem z krwi i kości, który jest interesującą opcją na polskim rynku muzycznym. Dajcie chłopakom szansę, a możecie się nieźle zaskoczyć.
2. Cristal
3. Tick Tack Toe
4. Neverland
5. Beautiful Destroyers
6. Control
7. Pain of God
8. Winter
9. Storm
10. Swans
11. …and Lions
12. Secrets (Bonus track)
Wyro(c)k
0-10 Sad But True
11-20 Bad Reputation
21-30 Wild Thing
31-40 Satisfaction
41-50 Another Brick in the Wall
51-60 Proud Mary
61-70 Highway to Hell
71-80 2 Minutes to Midnight
81-90 Ace of Spades
91-100 Master of Puppets
- Pierwsze wrażenie6
- Instrumentarium7
- Wokal7
- Brzmienie6
- Repeat mode8
- Kompozycje8