Świat muzyki (nie tylko) rockowej ma parę postaci, bez których, wydaje się, jego końcowy kształt diametralnie by się różnił. Czy ktokolwiek ma tyle odwagi, by rokować, jak wyglądał by heavy metal, gdyby zabrakło w nim Jamesa Hetfielda, Roba Halforda czy też szanownego Johna Michaela Osbourne’a? Są i inni, nieco mniej popularni, lecz wciąż naprawdę istotni dla historii muzyki, której gatunek wykonują. Być może część z Was już się domyśla dokąd zmierzam. Leif Edling – założyciel, lider i kompozytor grupy Candlemass, absolutnej klasyki doom metalu, który to zespół swoim debiutanckim albumem zdefiniował, czym tak naprawdę jest doom.Avatarium to zespół powstały w 2013 roku właśnie z jego inicjatywy. Ich pierwsza, tytułowa płyta została bardzo pozytywnie odebrana. Niedawno ukazała się druga pozycja spod szyldu zespołu, sprawdzamy zatem, co tym razem dostaniemy ze strony szwedzkiego zespołu.
Zanim jeszcze otwierający nagranie riff dobiegnie końca, uwagę przykuwa brzmienie. Oczywiście nie ma mowy o fuszerce – wszystko brzmi tak, jak przystało na album szanującego się zespołu wydany w 2015 roku. Nieco zaskoczyć może jednak brzmienie gitar – tym razem postawiono na „brud”. Fani takiego charakteru sześciu strun będą usatysfakcjonowani. Osobiście trochę mnie to zasmuciło, bowiem muzykę Avatarium kojarzyłem z niesamowicie doniosłym charakterem, jako muzykę poważną metalu, niemniej nie stanowi to dużego problemu – po pierwszym, nieco żywszym, mającym chyba zachęcić mniej niszowego słuchacza utworze zapomniałem już o tym brzmieniu, które wtopiło się w naturę kompozycji.
Dość już jednak o szczegółach – zagłębmy się w muzykę zawartą na albumie. Jeżeli swoją „przebojowością” przestraszył kogoś utwór otwierający, to może spokojnie wyjść spod łóżka, gdzie spędził pierwsze 4 minuty trwania płyty, zatrwożony zauważalnie bardziej radiowym charakterem muzyki. Już numer 2 przypomina bowiem, kto stoi za kompozycjami. Cały album przypomina nieco debiut, choć słychać wyraźnie, że zespół nabrał doświadczenia. Słuchacz jest raczony zarówno potężnymi riffami jak i delikatnymi, subtelnymi dźwiękami, ozdobionymi pięknym głosem Jennie-Ann Smith. Na rzecz właśnie bardziej melodycznego klimatu poświęcono trochę z ciężaru utworów. Nie zaważyło to raczej na jakości, choć minimalnie odczuwa się brak naprawdę potężnych melodii gitar.
Jedno trzeba uczciwie przyznać tej pozycji, kolejnemu dziecku skandynawskiego doomu o jakże bogatych tradycjach: warto w skupieniu wysłuchać tego albumu, wtedy bowiem w pełni można docenić pracę włożoną w nagranie kompozycji. Nie trudno bowiem przeoczyć wiele małych „smaczków”, ukrytych nieco w tle, za gitarami, które jednak w nieoceniony sposób nadają albumowi tajemniczej atmosfery. Fakt, że doszukałem się w 'Ghostlight’ fragmentu, który natychmiast przypomniał mi nastrojowy „Szmaragd Bazyliszka” Kata o czymś może świadczyć. Cały album ma 50 minut, które jednak mijają szybciej, niż można się spodziewać, chyba że ktoś do końca będzie spodziewał się blastów. Jeżeli jednak nieobce Ci, drogi czytelniku, sympatie do nieco wolniejszej muzyki, to 'The Girl With The Raven Mask’ (czyżby odniesienie do literackiej działalności Stiegga Larssona?) nie powinno być nużącym doświadczeniem. Zarówno ogólna struktura utworów jak i pojedyncze jej elementy nie rozczarowują. Na osobne wyróżnienie zasługują tu solówki – każda z nich zagrana z pomysłem, niebanalna i wpisująca się w charakter kompozycji.
Utwór zamykający płytę zachowałem na koniec tejże recenzji. Mój osobisty faworyt tego albumu i coś, czego oczekiwałem od tego zespołu. ’The Master Thief’ ma wszystkie elementy poprzednich utworów – zarówno delikatne melodie, tajemniczą melodię gitar w zwrotkach, od której wieje jakby nieco fusion-jazzem, jak i monumentalny refren, zaskakujący mocnym uderzeniem po bardzo stonowanej, kojącej zwrotce. Podsumowując – płyta niewątpliwie udana, godna następczyni debiutu. Dla autora tego tekstu – lepsza od owego debiutu, choć nietrudno mi wyobrazić sobie, że część fanów może być nieco rozczarowana faktem zrzucenia wagi w porównaniu do „Avatarium”. Pomimo tego, to wciąż solidna pozycja doom metalowa, która bardziej niż wydanie z 2013 roku uzasadnia umieszczenie tego materiału poza Candlemass. Debiut nadawałby się spokojnie pod markę Candlemass gdyby pojawił się na nim męski wokal – nie byłaby to zmiana, jakiej zespół wcześniej nie robił. „The Girl With The Raven Mask” pokazuje już nieco inną koncepcję na tworzenie utworów, i niewątpliwie mi się to podoba.
2. The January Sea
3. Pearls And Coffins
4. Hypnotized
5. Ghostlight
6. Run Killer Run
7. Iron Mule
8. The Master Thief”
Wyro(c)k
0-10 Sad But True
11-20 Bad Reputation
21-30 Wild Thing
31-40 Satisfaction
41-50 Another Brick in the Wall
51-60 Proud Mary
61-70 Highway to Hell
71-80 2 Minutes to Midnight
81-90 Ace of Spades
91-100 Master of Puppets
- Pierwsze wrażenie8,7
- Instrumentarium9,5
- Brzmienie7,8
- Repeat Mode9,2