Wielu artystów o legendarnym statusie omija nasz kraj. Na szczęście King Crimson uwielbia grać w Polsce i przez lata wypracował sobie sporą rzeszę wiernych fanów. Zespół przyjeżdża do nas regularnie i w tym roku postanowił dwukrotnie zagrać w Teatrze Roma w Warszawie.
Dla starszych słuchaczy połączenie warszawskiego teatru muzycznego i King Crimson może być znane, bo grupa również wystąpiła w tym miejscu dwukrotnie w 2000 roku. Okoliczności były wtedy jednak zupełnie inne – muzycy promowali nowy materiał, a w składzie był jeszcze Adrian Belew. Obecnie jego miejsce zajmuje Jakko Jakszyk, który ma nie lada wyzwanie – musi mierzyć się nie tylko z wymagającymi partiami Adriana, ale również udźwignąć cały repertuar nagrany w ostatnich 50 latach. W obecnym wcieleniu bowiem, po raz pierwszy w historii, King Crimson nie skupia się jedynie na teraźniejszości. Obecna trasa odbywa się zresztą pod hasłem „Celebrating 50 Years”.
Żaden koncert King Crimson nie jest taki sam, dlatego warto było pojawić się w Warszawie dwukrotnie. Zespół bardzo stara się dbać o fanów i żongluje setlistą z wieczoru na wieczór. Podczas dwóch występów Fripp i spółka zagrali w sumie 28 różnych utworów. Biorąc pod uwagę ich poziom muzyczny naprawdę robi to ogromne wrażenie. Pierwsza „gorąca randka”, jak lubi mawiać lider, rozpoczęła się od charakterystycznego dźwięku dzwoneczków, co mogło zwiastować tylko jedno – 'Larks’ Tongues in Aspic, Part One’. W tym instrumentalnym utworze zawiera się tyle emocji, nastrojów i zwrotów akcji, że z pewnością niejeden artysta chciałby mieć go w swoim repertuarze… gdyby tylko był w stanie go wykonać. Jakszyk zrobił niesamowitą robotę ucząc się skomplikowanych partii Frippa, a siedmiu muzyków na scenie daje wielkie pole do popisu jeżeli chodzi o aranżacje. Drugą piosenką była 'Neurotica’, jednak muszę przyznać, że Jakko najmniej przekonująco sprawdza się właśnie w repertuarze Adriana Belew. Jego głos i styl idealnie pasują do pierwszego okresu kariery King Crimson, lecz na etapie od Discipline do The Power to Believe potrzeba geniuszu Belewa, żeby zabrzmiało to tak, jak powinno. Najlepiej podczas pierwszej części koncertu wypadły więc 'Epitaph’ i 'One More Red Nightmare’. Zakończyła ją druga część 'Larks’. Po dwudziestu minutach przerwy zespół wrócił na scenę, by rozpocząć od 'Indiscipline’. Jakszyk wprowadził tu nową linię melodyczną, co według mnie gryzie się z resztą muzyki i jakoś do tej wersji w dalszym ciągu nie mogę się przekonać. Znów świetnie wypadły natomiast rzeczy starsze – 'Cat Food’ i 'Moonchild’ przechodzący w 'The Court of the Crimson King’. Podstawową część koncertu zakończyło jak zwykle 'Starless’, które obok ’21st Century Schizoid Man’ wykonanego na bis wyrosło na drugi najważniejszy utwór w historii King Crimson.
Drugiego dnia można było spodziewać się innych utworów oraz tego, że zespół nie zacznie już od 'Larks’ Tongues in Aspic’. Tak się stało i tym razem wieczór oprócz perkusyjnego intra otworzyło jazzowe 'Pictures of a City’. Pierwsza część okazała się istnym powrotem do przeszłości – 'Cirkus’, 'Moonchild’, 'The Court of the Crimson King’, 'The Letters’ i 'Fallen Angel’. Dopiero pod koniec muzycy przeszli do lat 80-tych, z których wybrali 'Discipline’, 'Frame by Frame’ i 'Indiscipline’. We 'Frame by Frame’ doszło do czegoś, co na koncercie półbogów zdarza się bardzo rzadko – partie gitarowe rozjechały się tak, że zdezorientowały nawet oazę spokoju, czyli Roberta Frippa. Utwór zakończył się chaotycznie. W drugiej odsłonie nastąpił ciąg dalszy niespodzianek, na szczęście już tylko pozytywnych – 'The Sheltering Sky’ i znów 'Neurotica’ z czasów kolorowej trylogii. Po przerywniku w postaci popisu trzech perkusistów wybrzmiało 'Epitaph’ i chyba największe zaskoczenie tego wieczoru, czyli mocarne 'Larks’ Tongues in Aspic (Part IV)’ z najbardziej bezkompromisowej płyty Crimson, „The ConstruKction of Light”, której właśnie ukazało się nowe wydanie z ponownie nagranymi partiami perkusji przez Pata Mastelotto. Po tym metalowym ataku przyszła chwila wyciszenia w postaci pięknego, lirycznego 'Islands’, które Jakszyk wykonuje brawurowo. Wieczór znów zakończyło 'Starless’ skąpane w czerwonym świetle. Jeszcze tylko bis, oczywiście ’21st Century Schizoid Man’, i dwudniowe, prawie 6-godzinne spotkanie z King Crimson dobiegło końca.
Naliczyłem, że od czasu kontrowersyjnej dla wielu reaktywacji w 2013 roku grupa wystąpiła w Polsce już 12 razy. Czy tą muzyką można się jednak znudzić? Każdy show przynosi nowe emocje i doświadczenia, których fan rocka i dobrej muzyki w ogóle, powinien chociaż raz w życiu doświadczyć.
W mojej ocenie druga noc okazała się nawet lepsza niż pierwsza, ponieważ setlista była bardziej poukładana. Pierwszego wieczora żonglowanie nastrojami i epokami było zbyt duże, skoki od 'One More Red Nightmare’ do 'EleKtrik’ czy od 'The Court of the Crimson King’ do 'Level Five’ trochę męczyły. Gdyby nie zgrzyt w 'Frame by Frame’ drugi wieczór byłby perfekcyjny pod każdym względem. Oczywiście nie należy tego incydentu wyolbrzymiać, bo unieść taki ciężar materiału na poziomie, na jakim robią to Mel Collins, Tony Levin, Jakko Jakszyk, Robert Fripp, Pat Mastelotto, Jeremy Stacey i Gavin Harrison to naprawdę heroiczne wyzwanie. Muzykom należy się ogromny szacunek za to, co robią i jak wiele serca wkładają w to, co dzieje się na scenie.
Szkoda jedynie, że w zespole zabrakło miejsca dla Adriana Belew, bo utwory stworzone z nim nie wypadają tak przekonująco w wykonaniu Jakszyka. Jakko doskonale jednak sprawdza się w klasycznych utworach z lat 60/70., a dla większości starszych, przez dekady wyposzczonych fanów to jest właśnie najistotniejszy element reaktywowanego King Crimson – móc wreszcie usłyszeć na żywo 'Epitaph’ czy 'The Court of the Crimson King’.