Mick Wall, który aktualnie pisze (i skończyć nie może) wyjątkowo wnikliwą biografię Metalliki, przeprowadził na łamach niedawnego, drukowanego wydania „Metal Hammer UK” (sprzed Sonisphere) wywiady z Kirkiem, Larsem i Jamesem zadając im częściowo te same, a częściowo różne pytania. Ponieważ nie jest w stylu jednego z najsławniejszych, muzycznych dziennikarzy prowadzenie banalnych rozmów ze swoimi adwersarzami, to naprawdę interesująca lektura – dzisiaj z Larsem w roli głównej.
Jeśli wolisz czytać w oryginale, skany wywiadu z gazetki (thanks to Tereska!) tutaj: pierwszy, drugi, trzeci i czwarty.
Lars Ulrich, urodzony 26 grudnia 1963r w Gentofte w Danii. Jedyne dziecko swego grającego w tenisa ojca, Torbena. Opisz swoje wczesne życie.
Tenis był codzienną pracą, serio. [Ojciec] Pisał dużo nt muzyki dla jednej z wiodących, duńskich gazet – o jazzie. W latach ’50 i ’60 Kopenhaga była niczym siedlisko jazzu w Zachodniej Europie. Tenis nie był tak naprawdę profesjonalnym sportem aż do późnych lat ’60. Więc wszyscy byli amatorami grającymi w wielu turniejach i Davis Cup, takie tam. Ale potem, gdy mój tata stał się profesjonalnym graczem jakoś między połową a późnymi latami ’60, zabawa w muzykę stała się [dla niego]bardziej czymś w rodzaju hobby. Wtedy też multum ludzi wychodziło się bawić na miasto i aktywność późną nocą była duża. Słuchali dużo jazzu… [ale też]Hendrixa, Stonesów, The Doors i Janis Joplin.
Więc, czy po tym jak twój ojciec został zawodowym tenisistą podróżowałeś wraz z nim?
Zasadniczo tak, do czasu aż zacząłem chodzić do szkoły, aż do 7 roku życia podróżowaliśmy po całej Ameryce, Europie… Spędziliśmy chyba [jedną] zimę w Południowej Afryce w ’66 albo ’67. Jeździł na Australian Open każdego roku. A było to w czasach, gdy nie wskakiwało się ot tak w samolot na kilka godzin. Dotrzeć na miejsce było prawdziwą wyprawą. Spędzaliśmy dużo czasu w Paryżu i Londynie, i wszystkich tych miejscach. Wiele czasu spędzaliśmy w Anglii. Grał na Wimbledonie i turniejach w Eastbourne i Queens. Spędzaliśmy w Anglii sześć tygodni każdego lata.
Sam również o mało nie zostałeś tenisistą…
Gdy się po prostu dorasta w takich kręgach, to prawie tak, jakby cię to wciągało. Nie pamiętam, abym kiedykolwiek podejmował jakąś w pełni świadomą decyzję, by zostać zawodnikiem, to było to, co znałem. Gdy w końcu skończyłem szkołę i przeprowadziliśmy się do Ameryki, gdzie zacząłem traktować sprawę z tenisem już bardziej na poważnie, zdałem sobie sprawę, że nie tylko nie mam talentu, by godnie podążać śladami mojego taty, ale nie miałem też [potrzebnej]dyscypliny. Wiesz, kiedy masz 16, 17 lat, po raz pierwszy smakujesz sobie piwko, masz pierwsze doświadczenia z dziewczynami i inne rzeczy, i ni stąd ni zowąd muszę nagle sześć godzin dziennie walić w pierdoloną piłkę tenisową w tę i nazad? To zrobiło się trochę… trochę zbyt drakońskie jak na mój gust! Ha ha ha!
Więc kiedy i jak doszło do tego, że zacząłeś traktować muzykę na poważnie?
Kiedy tenis zaczął znikać z mojego horyzontu, zbiegło się to z początkiem Nowej Fali Brytyjskiego Heavy Metalu. Saxon, Iron Maiden, Motorhead, Diamond Head… i otrzymywałem magazyn „Sounds” wysyłany mi co tydzień… paczki humanitarne od Bullet Records… jeździłem za Motorhead, spotkałem Steve’a Harrisa i tego typu rzeczy… wtedy to nadałem dość diametralnego biegu obrotowi spraw. Odszedłem od tego całego tenisa mówiąc: „Wiecie co? Pieprzyć to, mam zamiar pogrążyć się w muzyce”. Bawiłem się trochę perkusją w Danii parę lat wcześniej i wyłudziłem zestaw od moich rodziców. Byłem po prostu obsesyjnie nawiedzony na punkcie tego wszystkiego, co wypływało z Anglii i w ciągu tej wiosny w 1981r. starałem się znaleźć innych muzyków do jammowania i grania metalu na pełny gwizdek.
Potem zdecydowałeś się spędzić tamto lato w UK…
Podążałem za Diamond Head, Maidenami i Motorhead. Tydzień przed wyjazdem spotkałem tego kolesia, Jamesa Hetfielda. Mieliśmy próbę, niewiele z tego wynikło i wróciłem do Europy. Gdy już wróciłem do Ameryki w październiku ’81 byłem jakby naenergetyzowany tym bujaniem się po Europie i zadzwoniłem do Jamesa, bo pomyślałem, że było w nim coś ciekawego i wydawał się lubić zupełnie te same rzeczy, co ja. No i stworzyliśmy zespół i 28 lat później chcesz ze mną o tym gadać.
Bezapelacyjnie jesteś frontmanem, jak to się stało, że skończyłeś na garach?
(Odksztusza) Nie potrafiłem śpiewać. I po prostu od zawsze kochałem perkusję. Nie przypominam sobie, żebym świadomie kiedyś powiedział: „Bycie pałkarzem z moją osobowością samca alfa będzie się ze sobą gryzło”. Nigdy nie kupowałem tej całej filozofii, że jak jesteś perkusistą, to mówisz tylko wtedy, gdy cię pytają. Nigdy tego nie zarejestrowałem na swoim radarze.
Metallica naprawdę zdała się wrzucić ostatni bieg po dołączeniu Cliffa Burtona.
Cliff bardzo różnił się od Jamesa i całej reszty. Żył zupełnie innym życiem w Bay Area. Był ciekawym połączeniem takiego jakby hipisa, luzaka, nonkonformisty typowego dla San Francisco i zarazem kogoś wyjątkowego, żyjącego we własnym świecie. I [kolejna]jego strona była trochę tym, co nazywamy aspektem wieśniaka… trochę taki typ żłopiącego piwo, wszczynającego burdy dla zabawy… słuchającego ZZ Top i Lynyrd Skynyrd gościa. Gdy ja i James spotkaliśmy się z nim, po prostu zakochałem się w jego oryginalności. Zauroczyłem się jego odszczepieniem od reszty i jego czystym uporem w robieniu rzeczy po swojemu, choćby do granic absurdu. Nawet wtedy ja i James nosiliśmy spodnie ciasne jak tylko się da, a Cliff nosił te swoje słynne dzwony.
Inną istotną relacją w zespole jest ta pomiędzy tobą i Jamesem. Wydajecie się całkiem różni jako ludzie.
Ha ha ha! No co ty!
Jak ta relacja działa i jak zmieniała się w czasie?
Wiele podstawowych jej elementów się nie zmieniło. Zamiast się zmieniać, rozszerzyła się. Podzielamy miłość do ciężkiej muzyki, niepodzielną miłość i pasję dla wszystkiego w Metallice. To spoiwo, które trzyma nas razem. Zdajemy sobie sprawę, że to co jest między nami jest większe niż części składowe. Myślę, że to zawsze był ukryty, niepisany przekaz Metalliki. Spędziliśmy wiele naszych młodzieńczych lat na martwieniu się [głównie o to], by było co chlać i z kim się przespać. Potem stuka ci 40-stka i zaczynasz uświadamiać sobie, jak świetny jest otaczający nas świat.
Gdy spoglądasz wstecz na czasy Load/Reload, na imidż i muzykę, jak dużo było racji w twoich słowach „musimy się zmienić, bo świat jest teraz pogrundge’owy”?
Yy… Myślę, że to trochę płaskie spojrzenie na sprawę. Na przestrzeni czasu zaszło wiele zmian. Między Black Albumem, a Loadem było pięć lat. Wiele rzeczy się przez te pięć lat wydarzyło. W czasie, gdy wychodził Load doszło do paru strzyżeń i kilku ludzi jakby eksperymentowało z różnymi stylami i osobistymi wyborami. Czuliśmy, że chcemy nadal rzucać sobie wyzwania i nie być przewidywalnymi. Jedyną rzeczą, za którą być może można nas winić, patrząc na to dziś, to to, że byliśmy tacy… o, tak bardzo nastawieni na to, by nie dać się uwięzić i złapać w oczekiwania ludzi względem tego, jacy mamy być, że pozwalaliśmy sobie rozpychać się łokciami jak tylko się dało [brawo Lars, cóż za piękny i zwięzły eufemizm na „pajacowanie” – red.]. Społeczność metalu nie mogła nam mówić, kim mamy być. Mieliśmy zamiar pokazać środkowy palec stereotypowi, temu jakim ma się być i jak ma się wyglądać. Lecz jestem w stanie zrozumieć, że ludzie po ostatniej płycie dostali Load i [zobaczyli po raz pierwszy]trzech z czterech członków zespołu ze ściętymi włosami. Ale jadąc na famie [black]albumu, który sprzedał się w 20 milionach egzemplarzy [w pewnym momencie]masz dwie opcje: albo go powielasz, albo uciekasz od tego jak daleko tylko się da i my wybraliśmy to ostatnie.
Czy możemy powiedzieć ostatnie słowo na temat Jasona Newsteda, który zastąpił Cliffa po jego śmierci w 1986r.? Jego odejście było trudne dla was wszystkich…
Jason poświęcił się Metallice w 110%. Pracował niesamowicie ciężko i był równie lojalny, i po prostu zdumiewający w swej całej postawie i etyce. Spędziliśmy z nim 14 wspaniałych lat. Czasami bywało trudno z uwagi na kwestie osobowościowe. Jego oddanie perfekcjonizmowi i pogoń za wznoszeniem wszystkiego na wyższy poziom czasami ścierało się nieco z resztą z nas, bo raz na jakiś czas masz po prostu ochotę rzucić, „Pieprzę! Jesteśmy kapelą rock’n’rollową!” Ja chciałem być w muzyce, aby trzymać się z dala od uporządkowanego życia i czuć trochę takiej energii do instynktownego [a nie mierzonego, obliczanego]działania. Ale niczego złego nie mogę powiedzieć.
Patrząc wstecz na film „Some Kind of Monster”, nadal jesteś z niego dumny?
Tak, tzn. jasne, że był to trudny okres – czas przejścia w nowe i wielu rozmyślań nad przeszłością. Ale to był zbieg okoliczności. Wiesz, ci goście w zasadzie filmowali tak sobie i nagle cały ten dramat, który zaczął mieć miejsce potem przeobraził się w film. Rozumiesz, oni filmowali zanim całe to gówno się stało. Zostali zatrudnieni to zrobienia jakichś półgodzinnych reklamówek o całym naszym katalogu. Ha ha! Potem zaczęli filmować nas w studio i nagle rozpętało się cholerne piekło, i zaczęło z tego wychodzić coś innego. Tak więc jestem dumny z faktu, że pozwoliliśmy temu stać się tym, czym jest i że nie uciekliśmy od tego. Wiesz, zawarliśmy pakt, że nie będziemy im ograniczać dostępu, pozwoliliśmy im kręcić cokolwiek kurwa się działo. Było w tym coś bardzo wyzwalającego, bo gdy już uwolnisz się do tego stopnia, to wtedy tracisz nad sobą kontrolę, bo… kamery już tam wtedy są. Są częścią tego, co się dzieje. Nie ma tak, że „Powinni to filmować, nie powinni tego filmować?” Jestem bardzo, bardzo dumny z faktu, że daliśmy temu projektowi iść swoim torem i być potworem, którym się stał.
Czy masz poczucie, że filmowanie tego w istocie wsparło proces, przez który przechodziliście w tamtym czasie?
To świetne pytanie i niewielu je zadaje. Myślę, że w jakiś sposób można by się spierać, czy kamery, oczywiście wraz z bardziej terapeutycznymi środkami, które przedsięwzięliśmy gdy naprawdę próbowaliśmy oczyścić atmosferę między sobą… była w tym kruchość i nagość, które prawdopodobnie były uzupełniane przez obecność kamer. To… pomogło prawdzie i nic poza prawdą nie ujrzało światła dziennego. Ha ha ha!
Co poleca Lars?
Ulubiony album: „Pierwszym albumem Deep Purple, jaki kupiłem był Fireball, ale Made In Japan to mój ulubieniec do dziś.”
Ulubiony film: „Ojciec Chrzestny II. Bo jest lepszy niż Ojciec Chrzestny I… Ha ha ha ha!”
Ulubiona książka: „Kilka lat temu zauroczyła mnie Profession of Violence – biografia [braci]Kray. To pierwsza, jaka przychodzi mi do głowy.”
Ulubiony drink: „Od jakiegoś czasu piję więcej wody niż czegokolwiek innego.”