Marcowe koncerty w Żyrardowie utwierdziły mnie w przekonaniu o ogromnym potencjale tkwiącym w polskich zespołach rockowych. I – przy okazji – odebrały mi wiarę w to, że mają one przed sobą świetlaną przyszłość. Ale po kolei…
Bywam dość prymitywna muzycznie. Poza flirtami z poezją śpiewaną i sentymentalnymi piosenkami z przeszłości, lubię na ostro. Do szczęścia potrzeba mi niewiele. Wystarczy mocny, świadomy swojej siły wokal, przyjemne dla ucha gitarowe riffy i ciężkie uderzenie – od czasu do czasu. To wszystko w dawce niemal śmiertelnej, można znaleźć u Venflona.
Pierwsze spotkanie z grupą na Summer Dying Loud Festiwalu (2013) zrobiło na mnie duże wrażenie. Na tyle, by bacznie przyglądać się dalszym poczynaniom grupy, jej ambicjom i muzycznemu rozwojowi. To zespół młody duchem, ale już na tyle dojrzały i pewny swoich możliwości, że nie boi się eksperymentowania. Nie traci przy tym rockowego zacięcia, które na żywo chwilami zahacza o metal. Mnie Venflon bezkompromisowym graniem przywodzi na myśl nieodżałowaną Panterę. Bezsprzecznie kluczowe stanowisko w zespole zajmuje Maciek Ornoh, który – wraz ze swoim głosem – wykonuje kawał dobrej roboty, miażdżąc przy tym bębenki słuchaczy. Nie inaczej było w Żyrardowie.
Podczas gdy na pierwszym planie trwała wokalna rzeź, z której nie można było wyjść bez ran na duszy, z tyłu rozgrywała się prawdziwa muzyczna zabawa. Wyskoki, wymyślne tańce i spontaniczny kontakt ze słuchaczami, to tylko niektóry jej elementy. Można by się pokusić o stwierdzenie, że zespół cierpi na sceniczną odmianę ADHD i doskonale się z tym czuje. Ogromną przyjemnością jest przebywanie na koncercie, na którym muzycy uśmiechają się nie tylko twarzą, ale też wesołymi iskierkami w oczach, a do tego bawią się nie gorzej od publiczności.
Venflon nie tylko daje słuchaczom coś z siebie, ale także sporo oczekuje. Kontakt z publicznością jest dla zespołu zastrzykiem adrenaliny i dodaje mu energii, co z kolei nakręca publiczność… Transakcja wiązana, z której obie strony czerpią sporo korzyści. Wokalista pracuje więc głównie na krawędzi sceny i wciąż porywa słuchaczy do zabawy. Porywa skutecznie, bo trudno nie ulec takiej dawce potężnego wokalu i uroku osobistego!
Zaprezentowany na koncercie materiał stanowił kwintesencję twórczości zespołu. Pojawiły się więc także i dwa utwory oficjalnie promujące ostatnią płytę – „Miłość” i „Tu i teraz” oraz mój ukochany „Nikt”. Ta wyjątkowa piosenka nabrała na koncercie jeszcze bardziej osobistego charakteru. A to za sprawą wzruszającej dedykacji dla, niedawno zmarłego, fana zespołu.
Tego wieczoru w Centrum Kultury w Żyrardowie spotkały się trzy zespoły: Swear The Empress, Brown i Venflon. Jako, że zdążyłam wysłuchać tylko dwóch ostatnich, słowo należy się też panom z Brown. Na ich twórczość trafiłam w chwili zachłyśnięcia się twórczością Comy, bo wydawało mi się, że zespół oscyluje wokół podobnych muzycznych klimatów. I być może tak jest, ale podczas sobotniego koncertu zespół pokazał swój oryginalny i bardzo przypadający mi do gustu styl. To zgrana koncertowa ekipa, w której szczególną uwagę przykuwa wokalista i jego świetne wyczucie każdego dźwięku.
Marcin Sułek zachowuje się na scenie, jakby się na niej urodził. Rusza się jak na rockowego frontmana przystało, a do tego ma możliwości wokalne i potrafi imponująco zachrypieć. Jednak nie to wszystko najbardziej mnie poruszyło podczas występu zespołu, a… oczy. Podobno są zwierciadłem duszy i zawsze bardzo przykuwają moją uwagę. Nie jest łatwo wyrażać nimi uczucia, o których się śpiewa. A Sułek to potrafi! Było więc w jego oczach cierpienie, był strach, brak nadziei, agresja i tęsknota. Wzrok wokalisty zmieniał się z każdą piosenką i sprawiał, że teksty nabierały bardzo intymnej wymowy.
Oba zespoły nie należą do muzycznych świeżynek. Istnieją po kilkanaście lat, działają, grają koncerty, wydają płyty, a ich tekstom daleko do komercyjnych bohomazów. Mają coś do przekazania, mają warsztat, umiejętności i są pełni zapału. Jakim więc cudem na żyrardowski koncert takich kapel przybywa garstka osób?! Śmiem twierdzić, że w miasteczku nie odbywa się jednocześnie kilkanaście koncertów rockowych. Myślę, że niełatwe realia naszego życia pozwoliłby jednak wydać raz na jakiś czas 15 zł na koncert. Dobry, niedrogi koncert powinien być prawdziwym świętem dla miasta. Skoro ja mogłam przyjechać 120 km, to dlaczego mieszkańcy Żyrardowa nie mogli pokonać kilkuset metrów? Fani mocniejszego uderzenia nie stanowią może większości społeczeństwa, ale przecież trochę nas jest! A tymczasem sala świeciła pustkami…
Uprawianie radosnej twórczości rockowej to w tym kraju walka z wiatrakami. Nie dość, że nie przekłada się na finanse, to jeszcze może budzić sporo frustracji. W tym miejscu ukłon w stronę zespołów za profesjonalne podejście i dawanie z siebie wszystkiego mimo niesprzyjających okoliczności. Do tego trzeba mieć sporo klasy i dystansu. Albo po prostu trzeba kochać to, co się robi.
Co dały mi sobotnie koncerty? Dwie świetne płyty, które towarzyszą mi od wielu godzin, zaspokojenie emocjonalne charakterystyczne dla dobrego koncertu oraz stan depresyjny związany z aktywnością publiczności rockowej w Polsce. Jeśli więc macie w sobie odrobinę przyzwoitości, albo po prostu lubicie dobre rockowe granie, zaklinam – wyłączcie te cholerne telewizory i idźcie na koncert Venflona i Browna!
Autor relacji: Anna Perlińska-Supeł.
PS. Jeżeli tekst przypadł Wam do gustu – zapraszamy na blog autorki. Polubcie też jej profil na FB!