23 marca na całym świecie odbyła się premiera nowego koncertowego filmu Rammstein – „Rammstein: Paris”. Jak wiadomo, niemiecka grupa na żywo prezentuje niesamowite show i chyba nie ma osoby, która nie pozostałaby pod jego wrażeniem, doświadczając go na własnej skórze chociaż raz w życiu. Czy jednak „Rammstein: Paris” przenosi tę magię na ekran?
Odpowiem od razu: Nie do końca. Wyczekiwałem na ten koncert od czasu jego ogłoszenia, czyli od dwóch miesięcy i ostrzyłem sobie zęby na wielkie święto metalu. Trochę niezrozumiały był dla mnie zabieg promowania koncertu sprzed 5 lat, tym bardziej, że z podobnego okresu twórczości jest poprzednie, wydane 2 lata temu DVD „Rammstein in Amerika”. Owszem, w Paryżu zespół grał nie w ramach promocji „Liebe ist fur alle da”, lecz składanki „Made in Germany”. Setlista pozostała jednak bardzo podobna. Mimo wszystko Rammsteina nigdy za wiele, więc zasiadłem przed kinowym ekranem podjarany niczym Flake w „Mein Teil”.
Czar prysł już po paru minutach, gdyż szybki montaż był momentami nie do zniesienia. Może w domowym zaciszu na telewizorze będzie wyglądać to mniej rażąco, ale na wielkim ekranie naprawdę ciężko było znieść ujęcia zmieniające się 5 razy na sekundę. Tym bardziej, że w pierwszych utworach reżyser Jonas Akerlund postanowił zaatakować widza z impetem. Później ujęcia trochę zwolniły, choć cały koncert został zrealizowany raczej w konwencji teledysku i ciężko było cieszyć się atmosferą koncertową. Nawet nie było do końca wiadomo, co się dzieje na scenie, a przecież show Rammsteina obfituje w wiele elementów, które są warte dłuższej kontemplacji! Sam Akerlund to zresztą reżyser teledysków i to do tego świetnych – „Smack My Bitch Up” Prodigy, „Ray of Light” Madonny, „Whisky in the Jar” Metalliki, „Gets Me Through” Ozzy’ego Osbourne’a czy „Try, Try, Try” The Smashing Pumpkins. Tutaj niestety przedobrzył i efekciarstwo, które w 3-minutowym klipie się sprawdza i robi wrażenie, tutaj po prostu męczy i nuży. Momentami ciężko było skupić się na samej muzyce. Do tego dźwięk niestety nie pomagał – ostatni koncert na jakim byłem w Multikinie i którego dało się słuchać to „Queen Rock Montreal” prawie 10 lat temu. Niestety, przy ostrzejszych brzmieniach kinowe nagłośnienie nie wytrzymuje próby. Już chyba selektywniej Rammstein brzmi na żywo, niż w kinowych głośnikach… Na samym nagraniu też boleśnie dało się odczuć dogrywki wokalu Tilla. Szczerze nie rozumiem poprawiania koncertu w studio nagraniowym. Piękno nagrań na żywo polega na tym, że są pewne niedociągnięcia i powodują one dodatkową atmosferę. Chłopaki, albo wydajecie koncert albo nagrywacie płytę studyjną – zdecydujcie się…
Dobra, jak na razie przedstawiłem same minusy, więc być może zostaliście zniechęceni do obejrzenia tego filmu. Na pewno znajdą się też tacy, którzy uznają to wszystko co opisałem za zalety. Że dynamiczny montaż, super efekty, coś nowego, Till z rozdwojonym językiem albo błyskawice strzelające spod palców Flake’a (tak, też zostały dołożone takie wstawki!). Ja na szczęście miałem okazję poznawać muzykę jeszcze w czasach, gdy największą zaletą była jej naturalność, więc rażą mnie takie rzeczy i być może za bardzo zwracam na to uwagę. Mimo wszystko warto zapoznać się z tym koncertem. W końcu Rammstein to Rammstein – buchające ognie, Till umazany krwią i smarem, członkowie zespołu wyprowadzeni na smyczy przez perkusistę przebranego za kobietę, Till gwałcący Flake’a w „Buck Dich”… To wszystko robi wrażenie i szokuje, lecz jest w tym także dawka humoru. Koncert ukaże się na DVD/BluRay, więc jeżeli nie mieliście okazji zobaczyć go w kinie to nic straconego – 19 maja ruszcie do sklepów, usiądźcie przed telewizorem i sami zweryfikujcie moje wypociny, które wam tutaj przedstawiłem. Co ważne, wydanie będzie zawierało 5 utworów więcej niż film kinowy, tym bardziej warto po nie sięgnąć.