Tytuł oddający moje nastawienie do OFF Festivalu to nawiązanie do piosenki Zbigniewa Wodeckiego, który parę lat temu dał w Katowicach koncert z Mitch & Mitch przed The Smashing Pumpkins. Decyzja o zaproszeniu artysty i umieszczenie go przed Dyniami była osobliwa i wywoływała uśmiech, ale po koncercie tłum skandował: „Zbyszek, Zbyszek!” W tym roku Zbyszka już z nami nie ma, ale zagrali Mitch & Mitch, którzy oddali hołd swojemu starszemu przyjacielowi. Był to jeden z wielu ciekawych momentów kolejnej, dwunastej edycji wydarzenia organizowanego przez Artura Rojka.
DZIEŃ I
Gdy ktoś był już wcześniej na OFF Festivalu, droga ciągnąca się przez ogródki działkowe i wreszcie brama wejściowa już na sam widok przywodzą dobre wspomnienia i ekscytację. Po wejściu na teren festiwalu trzeba było zaliczyć obchód i jak zwykle wszystko się zgadza – cztery sceny na swoich miejscach ulokowane idealnie, zwyczajowy OFF Market z płytami, pamiątkami, ubraniami i czego tylko dusza zapragnie, wielka oferta gastronomiczna oraz namiot kawiarni literackiej. W tym roku moją uwagę przyciągnęło także kino, gdzie na leżakach pod gołym niebem można było oglądać m.in. „Gimme Danger”, czyli film o Iggym Popie i The Stooges.
Tymczasem na scenie instalowała się właśnie Trupa Trupa. Tę alternatywną kapelę mógłbym przyrównać do najbardziej dzikich i surowych momentów Myslovitz – jest melodyjnie i przystępnie, ale wokalista Grzegorz Kwiatkowski potrafi się czasem dziko wydrzeć lub zawodzić, a także grać na lekko rozstrojonej gitarze, co akurat nie wiem czy było zamierzone. Oprócz tego perkusja, bas i druga gitara, a raczej pojemnik po oleju przerobiony na instrument strunowy oraz wymiennie klawisze. Zespół zaprezentował nie tylko materiał z dobrze przyjętego „Headache”, lecz także nadchodzącego dzieła „Jolly New Songs”, które ukaże się jesienią.
Po Trupie Trupa wszyscy pognali pod Scenę Eksperymentalną znajdującą się w namiocie. Tam czekał już lider Swans Michael Gira, który jak gdyby nigdy nic przechadzał się po scenie i doglądał swego ekwipunku. Chwilę pokręcił się także poza sceną i tak wzbudzając aplauz, nie zdając sobie chyba sprawy jaką kultowością cieszy się w naszym kraju. W końcu usiadł ze swoją akustyczną gitarą i zaprezentował godzinny przekrojowy set składający się głównie z muzyki Swans, ale także kawałków innego projektu Angels of Light. Gira powoli się rozkręcał – pierwsze kawałki były jeszcze smędzeniem, ale ‘People Like Us!’ czy ‘God Damn the Sun’ pod koniec, gdy muzyk rozkręcił już swój głos, wypadły nieźle. Ludzie stali wpatrzeni i wsłuchani w swojego nowego guru alternatywy, który nota bene na scenie jest już 30 lat, ale mnie jakoś ten występ nie porwał. Muzyka Swans powoli dochodzi do kulminacyjnego punktu i dużo w niej się dzieje dzięki bogatemu instrumentarium, jednak kawałki obdarte do dwóch chwytów, które Gira zresztą ledwie składał przedłużając męczące wokalizy już tak dobrze się nie sprawdzają.
Wytrwali zostali nagrodzeni niespodzianką, bo Gira wyszedł jeszcze na bis, ale znów wiele działo się na głównej scenie. Występował tam Shellac, czyli trio legendarnego producenta Nirvany, Pixies czy PJ Harvey – Steve’a Albini. Albini znany jest ze swojego ekscentrycznego humoru, podejścia do życia i metod pracy i to wszystko zostało zaprezentowane na koncercie. Muzyka Shellac jest niezwykle dziwna, nie ma jednostajnego rytmu, struktury, wszystko zmienia się w mgnieniu oka. Gdyby wrzucić Nirvanę do miksera, to otrzymalibyśmy surówkę zwaną właśnie Shellac. Wobec bardzo surowego brzmienia znanego m.in. z „In Utero” nasuwa się pytanie czyją zasługą była jej niecodzienna produkcja – pomysłów Kurta, jak się powszechnie przyjęło, czy raczej jednak zwyczajów Albiniego, który wszystko robi swoim sposobem. Nawet jego gitara była zawieszona wokół pasa, a nie standardowo przez ramię. Oprócz pozornie nieskładnej muzyki, warstwa tekstowa także należała do niecodziennych. Steve w piosenkach dokrzykiwał coś do mikrofonu, jednak w ich przerwach opowiadał dziwne surrealistyczne historie, a jego kolega z zespołu udawał np. samolot biegając po scenie, a następnie w fosie oddzielającej ją od publiczności. Koncert zakończył się nagle – Albini przerwał piosenkę i zaczął się pakować, co uczynili także jego towarzysze.
Po tym niecodziennym zjawisku trzeba było złapać chwilę wytchnienia, choć na Scenie Leśnej bardzo dobrze dawał sobie radę zespół Hexa grający soundtrack do „Factory Photographs” reżysera Davida Lyncha. Minąłem jednak Scenę Leśną, bo w namiocie w Scenie Trójki miał zagrać najbardziej metalowy zespół dnia, czyli Batushka. Każdy, kto kojarzy tę nazwę wie, że koncerty Batushki to dobrze przemyślane spektakle… a raczej prawosławne msze w blackmetalowej aranżacji. „Letnia pielgrzymka” grupy (trasa pod nazwą Summer Pilgrimage) obejmuje tylko 7 stacji, więc jedyny występ w Polsce był sporym wydarzeniem. Jedna z zakapturzonych postaci wyszła na scenę odpalić świece, a następnie pojawili się na niej muzycy wraz z paruosobowym chórem. Rzeczywiście, cała oprawa robi wrażenie i warto pójść na koncert grupy, żeby chociaż tego doświadczyć. Świetnie nagłośniona muzyka, co jest nie lada sztuką przy takim gatunku, również się broniła. Muzycy oczywiście zaprezentowali w całości całą płytę „Litourgyia”. Na moshpit nie trzeba było długo czekać…
Dla spragnionych innych, bardziej przyjaznych dla ucha i mniej kontrowersyjnych dla oka klimatów, bardzo dobry koncert na głównej scenie dała alternatywna multiinstrumentalistka Leslie Feist z zespołem, występująca po prostu jako Feist. Pierwszy dzień należał do bardzo udanych i pomimo braku wielkich komercyjnych nazw działo się naprawdę wiele, tak że niestety (a z drugiej strony na szczęście!) trzeba było dokonywać wyborów pomiędzy scenami. Dobre recenzje zebrały też IDLES i Beak>
DZIEŃ II
Przepraszam was artyści, ale dzień drugi należał do PJ Harvey. Była to zresztą największa, obok Swans, gwiazda imprezy. Nic więc dziwnego, że jednodniowe bilety na sobotę zostały wyprzedane. Koncerty Polly to obecnie starannie dopracowany spektakl, z którym odwiedza Polskę po raz trzeci w ciągu roku – w zeszłe lato zagrała na Open’erze, a jesienią w Warszawie na Torwarze. Wciąż intensywnie promuje swoje ostatnie dzieło „The Hope Six Demolition Project” i z niego, oraz z poprzedniej płyty „Let England Shake”, publiczność usłyszała najwięcej utworów. Wieczór otworzył tradycyjnie ‘Chain of Keys’ z uroczystym wejściem na scenę całego 10-cio osobowego zespołu, a zakończył ‘River of Anacostia’. Ubrana w pierzastą kamizelkę wokalistka zamieniła gitarę na saksofon, jednak wobec takich współpracowników, jak m.in. Alain Johannes, Mick Harvey czy John Parish nic dziwnego, że wolała i mogła w stu procentach skupić się na śpiewaniu. Jak zwykle świetnie zabrzmiało poruszające trio utworów z „Let England Shake”, czyli tytułowy, ‘The Words That Maketh Murder’ oraz ‘The Glorious Land’. W odróżnieniu od poprzedniej trasy do setlisty wpadł jeszcze jeden starszy numer, ‘Shame’ z płyty „Uh Huh Her”. Z wyczekiwanych staroci pod koniec koncertu pojawiły się szybki, punkowy, garażowy ’50ft Queenie’, ‘Down By the Water’ i ‘To Bring You My Love’. Niestety, fani bisów się nie doczekali. Artyści odegrali swój zaplanowany zestaw piosenek i pomimo gromkich owacji nie dali się ponownie zaprosić na scenę. Ja jestem jednym ze szczęśliwców, który był obecny na wszystkich trzech wspomnianych koncertach w Polsce, więc niedosytu nie poczułem i po raz kolejny wyszedłem spod sceny pod wrażeniem.
Oprócz tego jak zwykle działo się dużo – bezpośrednio przed PJ Harvey na Scenie Leśnej wystąpiła Anna Meredith, która prezentuje nową formę muzyki pop – bogato zaaranżowane, w dużej części instrumentalne utwory. Po występie gwiazdy wieczoru sporo osób wróciło pod Scenę Leśną, by podziwiać kolejnych blackmetalowców na festiwalu, czyli Wolves In The Throne Room. Zespół zabrzmiał jeszcze potężniej niż na płytach, prezentując bezlitosną ścianę dźwięku. Efekt potęgowała skąpana w krwistej czerwieni scena. Zupełnie inne nastawienie pokazał natomiast Sierraleończyk Janka Nabay & The Bubu Gang prezentujący niecodzienną odmianę afrykańskiej muzyki zwaną właśnie bubu. Narzekał, że wszyscy artyści, których słyszał na festiwalu grają za szybko i zaproponował własną filozofię rytmu opartego na hipnotyzującym współgraniu basu, elektronicznej perkusji i klawiszy. Zapowiedź organizatorów brzmiała złowieszczo: Będziecie pląsać. I rzeczywiście, cały namiot poderwał się do skakania, ktoś z publiczności zaczął nawet grać na harmonijce… Noc nastrojowo miał zakończyć gospodarz Artur Rojek z zespołem Kwadrofonik grający na żywo muzykę do filmu Davida Lyncha „Symfonia Przemysłowa nr 1”. Rojek skromnie zainstalował się w namiocie na Scenie Trójki. Zapowiadało się obiecująco, ale Robert spieprzył synchron i wobec długiej przerwy dzień drugi się dla mnie zakończył.
DZIEŃ III
Ostatni dzień maratonu, którego intensywność zaczęła dawać się we znaki należała przede wszystkim do Swans. To ten zespół zamykający swoim przewidzianym na 2,5 godziny setem OFF Festival był najbardziej wyczekiwany nie tylko w niedzielę, lecz dla niektórych był wisienką na torcie imprezy. Zanim jednał Michael Gira po raz drugi stanął na festiwalowej scenie, warto było poświęcić energię, by odwiedzić innych artystów. Na dużej scenie bardzo dobry koncert dał Idris Ackamoor & The Pyramids. Przebrany za faraona frontman wraz ze swoją grupą udanie łączy jazz z muzyką afrykańską. Organizatorzy OFF Festivalu mają nosa do takich ciekawostek, bo po raz kolejny afrykański artysta został przyjęty ciepło, a publiczność świetnie bawiła się pod sceną.
Dla odmiany, za kilka chwil na Scenie Trójki stanął postpunkowy Made in Poland grający w całości swoją płytę „Martwy kabaret”. Z oryginalnego składu pozostali perkusista m.in. Homo Twist i Pudelsów Artur Hajdasz oraz basista Piotr Pawłowski. I właśnie sekcja rytmiczna stanowi siłę tego zespołu – Hajdasz wybija niezwykle mocny i marszowy rytm. Niezłą lekcję folkowej muzyki na głównej scenie dał Conor Oberst, który równie chętnie grał i wyzywał Donalda Trumpa między utworami. Największym dylematem trzeciego dnia był na pewno wybór pomiędzy Arab Strap i japońskim zespołem Boris grający swój album „Pink”. Jak się okazało, każda decyzja była dobra, bo oba obozy fanów były usatysfakcjonowane.
Wracając do Swans, pomimo później godziny (koncert zaczął się kwadrans po północy i trwał do 3) zespół przyciągnął całkiem pokaźną ilość amatorów niecodziennych wrażeń. Bo trzeba przyznać, że ich muzyka (można to pojęcie ubrać nawet w cudzysłów) to rzecz dla ludzi, którym rozrywki zwykłych śmiertelników przestały wystarczać. Podczas tych niespełna trzech godzin grupa zaprezentowała jedynie 5 kawałków. Słuchaczy skutecznie przesiał już pierwszy, ‘The Knot’, jak zwykle rozciągnięty do około godziny. Na szczęście jako następny wybrzmiał krótszy i bardziej zwarty, choć o równie niepokojącej atmosferze ‘Screen Shot’. Dalej znów nowy i bardziej rozbudowany materiał – ‘Cloud of Unknowing’, ‘The Man Who Refused to Be Unhappy’ i ‘The Glowing Man’. Cały koncert obejmował więc premierowy materiał z ostatniej płyty studyjnej oraz albumu koncertowego. Dla niektórych zobaczenie tego wcielenia Swans, które po trasie zakończy swój żywot było spełnieniem marzeń. Dla innych to niezrozumiały hałas, z którego po 3 godzinach nic nie wyniknęło. Tak jak dwa lata temu rewelacją OFFa mieli być Sunn O))), tak tym razem tytuł ten przypadł Swans. Czy było genialnie i majestatycznie? Ups, jestem wrażliwy na przerost formy nad treścią, więc studiowanie oferty stoisk gastronomicznych o 2 w nocy okazało się ciekawszym zajęciem.
OFF Festival znów wzorowo wywiązał się ze swoich zobowiązań. Wizyta na terenie Doliny Trzech Stawów jest zawsze przyjemnością i już nie mogę doczekać się przyszłorocznej edycji. Dobrze by jednak było, gdyby udało się ściągnąć na każdy dzień imprezy jakiegoś większego headlinera, bo od paru lat rzeczywiście jest coraz bardziej „alternatywnie”. Oczywiście takie jest założenie tego festiwalu, ale oprócz ciekawostek i zaskoczeń czekam jeszcze na jakiś niezapomniany koncert prawdziwej legendy, jak chociażby zagrane w całości „Horses” przez Patti Smith dwa lata temu.
Pełną galerię zdjęć Oli Kuci znajdziecie tutaj: Dzień 1, Dzień 2, Dzień 3.