Nie mógł sobie Nergal lepiej trasy po ojczyźnie wymarzyć. Nie mógł sobie wybrać lepszego czasu niż okres Czarnego Protestu, kolejnych debat o ingerencje Kościoła w życie obywateli w kraju zarządzanym na domiar złego przez skrajnie konserwatywną, krytykowaną wśród młodych partię wiadomą. Nie mógł marzyć o lepszym suporcie, niż ten, który sprawiła mu Krucjata „Młodych”, niestrudzenie towarzysząca mu w kolejnych miastach, faryzejsko odklepująca zdrowaśki, koronki, litanie czy grająca na dudach z poczuciem wyższości nad zgromadzonymi wokół entuzjastami ciężkiego brzmienia. Nie mógł wymarzyć sobie lepszych technicznych od nasłanych przez wojewodę strażaków zabraniających mu korzystać w Poznaniu z ognia.
Do diabła (hehe), ta trasa potoczyła się tak wygodnie, że gdyby nagle zjawił się przede mną jakiś zwolennik teorii spiskowych i rzekł „A co, jeśli powiem ci, że to wszystko było ustawione?” – poważnie bym się zastanowił!
Ale wszystko to wymienione wyżej to tylko podbudowa, jedynie fasada monolitu, jakim była trasa Rzeczpospolita Niewierna. Monolitu zbudowanego przede wszystkim z potężnej, robiącej spore wrażenie muzyki. Po to tam wszakże wszyscy się w hali MTP zebraliśmy. A że koncert w Poznaniu wywoływał najwięcej emocji, nie może zabraknąć naszej relacji właśnie stamtąd!
Po przybyciu na miejsce miałem jedynie kilka minut na rozglądania się, potem moje nozdrza wypełniały już opary kadzideł, których nie poskąpił nam otwierający cały koncert swym nabożeństwem Batiuszka. Miałem pewne obawy, jak ich konwencja wybrzmi ze sceny, czy wszyscy ci chórzyści i instrumentaliści się tam komfortowo pomieszczą, ale okazały się one bezpodstawne. Batushka zaprezentował się totalnie, ze swym skąpanym w czerni i złocie sonicznym piekłem raz jeszcze zdobyli, po tych kilku już miesiącach, moje czarne serce. Kolejne Yekteniye upływały niesamowicie, momentami przytłaczały swym klimatem – a wszystkiemu towarzyszyło niesamowite zachowanie lidera. Ten ukazywał zebranym ikonę Matki Bożej z Dzieciątkiem, kadził, odprawiał wszystkie te modły, kołysał się, wznosił ręce, błogosławił i pozdrawiał – poczucie uczestniczenia w czymś odmiennym od zwykłego koncertu nie opuszczało mnie nawet na krok. Gdy zatem występ się skończył, gdzieś pojawił się pewien niedosyt, chęć doświadczenia tego jeszcze raz. Oby jak najprędzej!
Kolejny na liście projekt, szwajcarski duet Bolzer, złośliwi nazywali przerwą na piwo, fajeczki czy wszelki inny odpoczynek przed Behemothem. A tymczasem panowie zaprezentowali całkiem imponującą ścianę dźwięku, chwilami faktycznie dociskającą słuchacza ciężarem. Przypadł mi do gustu utwór „I Am III” z nadchodzącego albumu – poszczególne części wydawać się mogły nieco zbyt długie, ale całość paradoksalnie weszła bardzo przyjemnie. Kolejne utwory były mocne, intensywne, porwały ludzi pod sceną do moshu i generalnie nie rozczarowały. Dziwić może sam dobór Bolzera na tę trasę (nie ma on w sobie nic z bluźnierczej estetyki Batushki czy Behemotha, nie robi show opartego na motywach religijnych, pochodzeniem koliduje nieco z hasłem przewodnim trasy), ale sam występ raczej się wybronił. Solidny, znakomicie przygotowujący teren pod Gwiazdę Wieczoru.
https://www.youtube.com/watch?v=3l7aXT7-glg
Behemoth tą trasą kończy promocję albumu „The Satanist” – który to album nie podoba mi się. Nie jest tak, że nie mogę go słuchać, ale daleki jestem od zachwytu. Solidne granie z przebłyskami kunsztu. Spora część setlisty pod względem czysto muzycznym po prostu mnie zatem rozczarowała. Oczywiście, ‘Blow Your Trumpets Gabriel’ czy ‘O Father, O Satan, O Sun’ to naprawdę dobre numery, ale pomiędzy nimi skupiłem się na odbieraniu samej energii płynącej od muzyków, aniżeli na właściwym występie. A energia Behemotha tego wieczoru rozsadzała – widać, że tęsknili za Poznaniem. Nergal miotał się po scenie, śpiewał żarliwie, dawał z siebie wszystko – nie tylko on zresztą, cała czwórka, pomimo zapewne obecnego już zmęczenia trasą, zostawiła na scenie serca. Afekt został odwzajemniony, z widowni płynęło ku scenie sporo uczucia. Show urozmaicały efekty specjalne, konfetti, wreszcie również hostia Behemotha wydawana, gdy w tle leciała nergalowa recytacja Gombrowicza. Doskonałe show przy mocno przeciętnym repertuarze – tak upłynęła mi lwia część spektaklu, pod koniec ożywienie nastąpiło wraz z zakończeniem setu „The Satanist”. Gdy odpalili ‘Conquer All’ czy ‘At The Left Hand Ov God” – no mieli mnie, diaboły. Wyczekiwałem tej klasyki i nie zawiodłem się, zabrzmiała tej nocy znakomicie.
Międzynarodowy status Behemotha gwarantował koncerty na pewnym, raczej wysokim poziomie – i niczego więcej nie wymagałem. Dostałem dokładnie to, jestem usatysfakcjonowany. Noc w stu procentach udana.
https://www.youtube.com/watch?v=Xn2OSOzZAJM