Przez dość długi okres czasu, wręcz nadmiernie długi, nie miałem okazji być uczestnikiem koncertowych wrażeń. Kontemplacja nad muzyką odtwarzaną z płyt CD, a od jakiegoś czasu również z vinyli, jest doskonałym sposobem jej przeżywania, aczkolwiek wszystko opiera się jednak po stronie, że nie ma to, jak porządna muzyka wykonana przez zespół na żywo. O ile dobrze sięgam pamięcią, poprzednim z koncertów był New Model Army w gdyńskim klubie Ucho, na początku tego roku.
Ubiegły tydzień ukształtował się pod tym względem w bardzo ciekawą kompilację, której ciąg zapoczątkował koncert memoriałowy pamięci Ronniego Jamesa Dio 27 maja w wykonaniu Scream Makera i kilku innych gości. Do gdyńskiego „Ucha” powróciłem wieczorem 31 maja, by stać się jedną z ofiar obłożonego niezmierzoną w żadnej istniejącej skali energii australijskiego rock and rolla w wykonaniu kapeli Airbourne.
Nim w powierzchnię sceny swoje pazury wbiła główna atrakcja tego wieczoru, na scenę, trochę niespodziewanie pojawił się support w postaci The Heavy Clouds. Ogromny minus dla klubu za kompletny brak informacji o występie tej grupy przed Airbourne, ale i dla zespołu, że niewystarczająco postarał się o własną reklamę.
Warszawski grungowy band zrobił całkiem niezłe wrażenie. Nie znałem ich muzyki wcześniej, a wygrywane na żywo przez trio Wojtek Ziemba (bass, wokal), Bartosz Kanak (gitara), Piotr Podgórski (perkusja), dźwięki stworzyły w moich oczach pozytywny obraz zespołu. Postanowiłem nadrobić swoją niewiedzę, w związku z czym zaraz po powrocie z koncertu przybliżyłem sobie historię i informacje o grupie.
Grając dość krótko, jak to przypadło na support, dla jeszcze mało licznie zgromadzonej publiczności, pokazali się z doskonałej strony. Każdego z członków można by śmiało pochwalić za grę na swoim instrumencie, choć jako zagorzały wielbiciel instrumentu perkusyjnego, pozwolę sobie wyróżnić Piotra Podgórskiego, którego styl gry doskonale wpasowuje się w prezentowaną muzykę. Pozostali członkowie również wykwintnie zamanifestowali swoje umiejętności. Warto zwrócić uwagę na ich muzykę.
Bardzo często spotykam się z zarzutami odnośnie do przesadnej ilości pozytywnej informacji zwrotnej w pisaniu recenzji bądź relacji, zapominając o czarnej stronie muzycznej krytyki. Starając się nie zaniedbać również i tej kwestii, śmiało trzeba przyznać, że niewłaściwą kwestią występu The Heavy Clouds było przede wszystkim nagłośnienie. Nie jestem pewien czy uzasadnione jest to odgórnie nałożonymi wskazaniami klubu, czy zespołu, bądź upodobaniami operatora dźwięku, ale podczas tego występu bez najmniejszego zawahania się, należałoby skręcić gałkę decydującą o poziomie natężenia basu. Ucho jako klub zazwyczaj dysponuje znakomitą jakością dźwięku, co pewnie uwarunkowane jest w największym stopniu umiejętnościami wykorzystania tego potencjału przez wewnętrznych operatorów zespołów. Tym razem jednak coś poszło zdecydowanie nie tak. Powstały kocioł z nałożonych jedna na drugą muzycznych fal zdecydowanie obniżył spektrum niektórych dźwięków, przez co muzyka ucierpiała na jakości, co dla obecnych fanów przełożyło się głównie na problemy w jej całkowitej słyszalności, co dodatkowo potwierdził mi stojący w pierwszym rzędzie pod sceną fan. Efekt takiego postępowania był mimo wszystko zdecydowanie ciekawy. Trzęsący się klub to doskonałe przeżycie, choć skutkowało to głównie ogłuszeniem uczestników niskimi tonami.
Nim na scenę weszło Airbourne, zawodowa ekipa zespołu niezmierne sprawnie zmieniła scenę w plac wież poukładanych z basowych i gitarowych pieców oraz headów Marshalla, które z obu stron otaczały dość prostą w swojej budowie i złożoności perkusję Ryana O’Keeffe. Przed nią ustawiono mały stojak z butelkami wody, u którego podnóża znalazło się jeszcze kilka czteropaków piwa i koszyk z butelkami wina, wyglądało na to, że zaopatrzony w kostki lodu. Jak okazało się w trakcie koncertu, nie był to cały ekwipunek zespołu w tej kategorii wyposażenia.
Operator dźwięku i oświetlenia przełącza mały konsolet klubowy na ten o wielkości biurka z masą przycisków i dwoma zablokowanymi dotykowymi ekranami, na których wyświetla się nic innego jak logo Airbourne. Czas na soundcheck. Obsługa wygrywa charakterystyczne riffy na gitarach. Po chwili sprawdzane jest ustawienie mikrofonów perkusji. Publika nie może się już doczekać, śpiewając „Run To The Hills” Iron Maiden. Czy to już? Jeszcze jeden utwór… Cisza… Intro… Na scenę wchodzi Airbourne! Z kolumn o potężnej mocy wydobywają się pierwsze dźwięki. Zaczęło się. Na pierwszy ogień poszedł utwór „Ready To Rock”. Niezwykła energia, którą promieniują fale dźwiękowe australijskiego rocka, spowodowała, że pod sceną dział się jeden wielki rockowy raban.
Serfujący ludzie, co jakiś czas nurkujący w głębi zgromadzonego tłumu z racji stanowczego zwrotu kierunku z rąk dwóch wytrwale pilnujących sceny członków obsługi klubu, którzy zgodnie z założeniami mieli zrobić wszystko, by żaden z fanów nie przekroczył brzegowej linii sceny.
Będzie trudno, takiej energii nie łatwo stawić czoła.” Too Much, Too Young, Too Fast”, kolejny kawałek, który obładowany jest charakterystycznym dla zespołu AC/DC brzmieniem. Nie ma się co oszukiwać, w krwi Airbourne płynie czysta, australijska krew muzyki AC/DC, a każdy z muzyków ma w sobie coś, co dodatkowo potęguje to stwierdzenie. Znakomity i silny wokal występującego bez koszulki Joela O’Keeffe z gitarą prowadzącą przepasaną na ramieniu, który śmiało mógłby zastąpić Axla Rosa, nieszczęśliwie zastępującego Briana po jego problemach ze słuchem. Bass Justina Street, Harri Harrison ze swoimi gitarowymi riffami sięgającymi najgłębszych korzeni rock and rolla i ta niekiedy niezwykle prosta, aczkolwiek niesamowicie porywająca i nadająca całości zamierzony rytm perkusja Ryana O’Keeffe. Jeden wielki energetyczny i autentyczny łomot. Inaczej nie można tego ująć.
Największe tracki zespołu „Ready To Rock”, „Too Much, Too Young, Too Fast”, „Runnin Wild”, „Girls In Black” przeplatane kompozycjami z najnowszego krążka „Breakin’ Outta Hell” przyczyniły się do ogromnego szaleństwa, które dotrzymywało towarzystwa całemu koncertowi w Uchu. Rozlewające się piwo, latające puszki, które wokalista jeszcze z zawartością rozdawał swoim fanom na zmianę z kostkami gitarowymi. Kobiety w bieliźnie, spośród których jedna jakimś sprytnym sposobem uniknęła przejęcia ze strony dwóch dzielnych członków obsługi, którzy z powołania byli w stanie dokonać jej unieszkodliwienia w ciągu ułamka sekundy. Na jej szczęście stanowcze „nie dotykać” skierowane ze strony prawoskrzydłowego gitarzysty w stronę obsługi, pozwoliło na jej krótką obecność na scenie. Porwana przez emocje dziewczyna zdziera z siebie na moment wierzchnie okrycie górnej części ciała, po chwili całując jednego z gitarzystów. W końcu zdaje sobie sprawę, że dała się ponieść energii muzyki. Schodzi ze sceny. „Rivalry”, „Down On You”, „It’s All For Rock 'N’ Roll”, „Breakin’ Outta Hell” to właśnie utwory z nowego krążka, które Airbourne zagrał na żywo.
Około półtorej godziny nieprzerwanej muzyki. Koniec… Z wielką chęcią posłuchałbym tego koncertu jeszcze raz, zupełnie w całości. Oby takich więcej. Na koniec udało mi się jeszcze zagadać operatora dźwięku i poprosić o set-listę, którą zagrał zespół.
Airbourne to prawdziwie krwisty rock and roll. Panowie ani na chwilę nie leją wody, a swoje koncerty traktują jako misję spuszczenia swoim fanom upragnionego, wielkiego, muzycznego, rock and rollowego łomotu, dając im dzięki swojej muzyce ku temu najlepsze warunki. Rozstępujący się tłum, szalejące pogo… Miło było obserwować to wszystko z góry. Mimo wszystko nie chciałbym znaleźć się w samym jego centrum. Czekam na kolejny przyjazd Airbourne do Polski.
Rock The World Airbourne!
„GIDINYAR – POLAND” – W ten sposób zespół zapisał nazwę miasta Gdynia.