Neil Young znów przybył do Europy. Znów z Promise of the Real. Znów nie zawitał do Polski, w związku z czym trzeba było wybrać się w obowiązkową podróż do Berlina. I po raz kolejny było warto.
https://www.instagram.com/p/BzfCa9po34c/
Ostatni raz Neil grał na Starym Kontynencie w 2016 roku, kiedy wraz z zespołem Lukasa Nelsona promował album ‘The Monsanto Years’. Tym razem przybył w okolicznościach bardziej wakacyjnych, bo nie musi promować żadnego nowego materiału, tylko po prostu dobrze się bawić i przy okazji zapewniać rozrywkę fanom. Young przyjechał do Europy tylko na dziewięć koncertów. Prawdopodobnie następne zagra już z Crazy Horse, z którymi nagrał nadchodzącą płytę roboczo zatytułowaną „Pink Moon”. Będąc u naszych zachodnich sąsiadów Neil prawie zawsze odwiedza amfiteatr Waldbuhne w Berlinie. Jak zawsze podkreśla bardzo lubi to miejsce, a także bardzo lubi Niemcy, czemu dał wyraz nawet w pokoncertowych wpisach na swojej stronie Neil Young Archives.
https://www.youtube.com/watch?v=JSXZAHcU9tk
W roli supportu Younga wystąpił młody zespół Bear’s Den grający folk rocka. Muzycy mieli dosłownie pół godziny na zaprezentowanie się, ale zrobili to w sposób całkiem przyzwoity. I tak wszyscy czekali na Ojca Chrzestnego Grunge’u, który pojawił się na scenie jeszcze przy pełnym słońcu, o godzinie 19:30. Ciężko było przewidzieć setlistę, bo dwa poprzednie koncerty w Odense i w Dreźnie były zupełnie inne. Neil swoim zwyczajem nie posiada setlisty, choć w ostatnich latach plan był mniej więcej ustalony. Tym razem artysta na bieżąco mówi swoim muzykom co mają grać, lub po prostu rozpoczyna piosenkę i pozostali mają ułamki sekund, by się do niego dostosować. Wieczór rozpoczął się klasycznie countryrockowo, od ‘Country Home’ i ‘Everybody Knows This is Nowhere’. Później nastąpiła pierwsza niespodzianka tego wieczoru – ‘Over and Over’. Ten utwór wobec natłoku świetnej muzyki na płycie „Ragged Glory” pozostaje trochę niedoceniony, ale tego wieczoru wypadł rewelacyjnie i był jednym z mocniejszych punktów. Do koncertu w Berlinie został wykonany tylko cztery razy na żywo. Później Young zaproponował coś z prehistorii, czyli ‘Mr. Soul’, który również wypadł świetnie. Po nim Mistrz sięgnął po gitarę akustyczną, by trochę zwolnić tempo. Jeden za drugim popłynęły kolejne klasyki hipisowskiej ery – ‘Helpless’, ‘Old Man’ i ‘Heart of Gold’.
Wydawało się, jakby Neila do zagrania konkretnych utworów inspirowały również gitary, na których gra. Po części akustycznej i przejściu na słynnego Gretscha White Falcon zabrzmiały ‘Words’ oraz kolejne duże zaskoczenie, czyli ‘Lotta Love’. Utwór ten nie był wykonywany w wersji elektrycznej od 1976 roku. ‘Walk On’, ‘Winterlong’ i ‘Bad Fog of Loneliness’ również wypadły doskonale. Po nich Young wrócił do swojego Gibsona „Old Black” i przeszedł do spokojnego, choć z drugiej strony niepokojącego ‘Danger Bird’. Na koniec podstawowej części koncertu zaserwował jeszcze jak zwykle hałaśliwe ‘Hey Hey, My My (Into the Black)’ oraz jedynego „tasiemca” w zestawie, ‘Love and Only Love’, i ‘Rockin’ in the Free World’. Podczas tego ostatniego muzycy dali ponieść się emocjom – Young zerwał wszystkie struny w Old Black i na bis musiał wyjść już z Les Paulem Gold Top, z którym rzadko można go zobaczyć, a Lukas Nelson uderzył się w głowę swoim Fenderem rozcinając czoło. Na kolejny koncert w Mannheim koledzy zafundowali mu kask rowerowy, w którym wystąpił na scenie.
Czas minął bardzo szybko i jak na Younga był to krótki koncert – niespełna dwie godziny, dlatego było pewne, że muzycy powrócą jeszcze na scenę. Na bis spodziewałem się raczej długiego jamu w postaci ‘Down by the River’, ‘Like a Hurricane’ czy ‘Cowgirl in the Sand’, a tymczasem Young postawił na dwa krótsze utwory – ‘Roll Another Number’ i ‘Piece of Crap’.
Jak napisał Neil po koncercie w swoim wpisie na Neil Young Archives: „W Berlinie graliśmy ostro. To była piękna historia, w jaki sposób piosenki się ułożyły. Jedna po drugiej. Co za noc do zapamiętania. Może być z tego album.” Rzeczywiście, był to koncert inny od standardowych – krótszy, z większą ilością zwartych piosenek. Zabrakło wspomnianych wcześniej słynnych Youngowych „tasiemców” ciągnących się po 20-30 minut, ale mnie ucieszyła możliwość usłyszenia paru innych, rzadszych kawałków. Neil wciąż jest w doskonałej formie i to cieszy najbardziej. Jak sam zapowiada, do Europy zamierza powrócić już niebawem na koncerty z Crazy Horse. Może tym razem jakiś polski organizator pójdzie po rozum do głowy i wreszcie sprowadzi ten legendarny zespół do naszego kraju? Nawet jeżeli nie, ponowne zobaczenie Younga za granicą będzie pozycją obowiązkową w koncertowym kalendarzu.