Tegoroczna edycja Open’er Festival nie była zbyt łaskawa dla fanów rocka. Organizatorzy postawili na artystów przyciągających głównie młodzież, dla której festiwal jest dobrym rozpoczęciem wakacji. Wśród ogłoszonych wykonawców dość niespodziewanie pojawiła się jednak jedna nazwa, która przyprawiła o mocniejsze bicie serca słuchaczy pamiętających gitarowe granie lat 90-tych – The Smashing Pumpkins w „prawie” oryginalnym składzie.
Zespół występujący w piątkowy wieczór pomiędzy G-Eazy, a Kylie Minogue miał trudne zadanie. Ekipa Billy’ego Corgana nie jest w naszym kraju zbyt popularna, dlatego wydawało się, że będą musieli swoim występem raczej przekonywać publiczność, niż grać rolę typowego headlinera, dla którego większość zjawiła się pod sceną. Okazało się jednak, że Smashing Pumpkins swoją muzyką, charyzmą i scenografią kupili publiczność, która bawiła się doskonale, a całkiem spore grono fanów znało teksty większości utworów na pamięć.
Od reaktywacji z Jimmym Chamberlinem i Jamesem Ihą w składzie minęło już półtora roku. Corgan wreszcie poszedł po rozum do głowy, że grupa to nie tylko on, ale również pozostali muzycy kreujący niepowtarzalne brzmienie, którego fani wyczekiwali z utęsknieniem. Trójkę założycieli wspiera jeszcze jeden oficjalny członek, Jeff Schroeder, który towarzyszy Billy’emu od ponad 12 lat i według niego również stał się nieodzowną częścią Pumpkins. Oprócz tego na scenie pojawili się jeszcze basista Jack Bates (syn Petera Hooka z Joy Division) oraz Katie Cole na klawiszach i dodatkowym wokalu.
Ogromne wrażenie już na samym początku zrobiła scenografia zaprojektowana przez Corgana wraz z Lindą Strawberry – jego przyjaciółką odpowiadającą w ostatnich latach za dużą część image’u artysty, w tym również teledyski i kostiumy. Za muzykami stanęły trzy ogromne dmuchane postaci przypominające trochę te z filmów Tima Burtona. Różnokolorowe oświetlenie oraz diody na nich zamontowane sprawiały, że scena efektownie prezentowała się zarówno z daleka, jak i z bliska.
Dobór utworów również zaskoczył i to bardzo pozytywnie. Nie zabrakło największych hitów, jak ‘1979’, ‘Bullet With Butterfly Wings’ czy ‘Today’ zagrane na koniec, ale Pumpkins zrobili również ukłon w stronę bardziej wtajemniczonych, prezentując takie rarytasy jak ‘G.L.O.W.’ czy superciężkie ‘Superchrist’. Już od początku zresztą zespół postawił na mocne uderzenie, bo wieczór rozpoczął się od ‘Zero’. Następnie wybrzmiały rzeczy z ostatniej płyty – ‘Solara’ i ‘Knights of Malta’. O ile ‘Solara’ jest moim zdaniem dość topornym utworem, to ‘Knights of Malta’ jest naprawdę doskonały i pokazuje geniusz Billy’ego do tworzenia przebojowych, a jednocześnie charakterystycznych i bezkompromisowych piosenek. Corgan, mający w arsenale dwóch gitarzystów, dwa razy rezygnował ze swojego instrumentu i przechadzał się po scenie podczas ‘Eye’ i ‘Ava Adore’. Ubrany w sutannę jeszcze bardziej dopełniał wrażenie nawiedzonego objazdowego cyrku, który zatrzymał się na chwilę w Gdyni.
The Smashing Pumpkins znani są z wszechstronności i swoich dwóch oblicz – lirycznego, akustycznego i tego bardziej złowieszczego, wręcz metalowego. Billy z jednej strony sięgał po gitarę akustyczną (‘Disarm’), a z drugiej wraz z zespołem serwował wgniatające w ziemię ‘The Everlasting Gaze’ czy ‘The Aeroplane Flies High’. Muzycy podczas 1,5 godziny danej im na scenie zaprezentował wszystkie odcienie swojej twórczości, żonglując nastrojami. Nie pozwalało to na ani chwilę wytchnienia czy nudy ze strony publiczności. Ciągle się coś działo, ciągle był jakiś element wprowadzający ekscytację. Pomimo niełatwego zadania, Pumpkins zagrali koncert jednocześnie satysfakcjonujący fanów i rozrywkowy dla osób, które przypadkiem znalazły się pod sceną. Choć większość openerowiczów przybyła dla zupełnie innych wrażeń muzycznych, nie spotkałem się z negatywnym komentarzem po tym występie. Mam nadzieję, że to dopiero początek odbudowy potęgi The Smashing Pumpkins, na którą fani czekali z utęsknieniem od 20 lat.