Kilkadziesiąt tysięcy ludzi przybyło wczoraj na PGE Narodowy, by świętować miłość do muzyki i oglądać jeden z największych zespołów na świecie. Wbrew głosom malkontentów Metallica udowadnia, że mimo 38 lat na scenie dalej jest w doskonałej formie i ani myśli o muzycznej emeryturze.
Roczne oczekiwanie na kolejny koncert Metalliki zostało wczoraj zakończone. Została pokoncertowa depresja ale też piękne wspomnienia, które pozostaną z nami na długo. Były niespodzianki, były też stałe elementy, których nie może zabraknąć na żadnym występie grupy. Muzycy wciąż są w trasie promującej ostatni album „Hardwired… To Self-Destruct”, w ramach której drugi raz wystąpili w Polsce (relacja z Tauron Areny tutaj). Supportami, tak jak i na innych koncertach, były zespoły Bokassa i Ghost.
Na pierwszy ogień poszła oczywiście Bokassa. Młodzi chłopcy z Norwegii mają na koncie dopiero dwa albumy, w tym najnowszy „Crimson Riders” wydany z tym roku, i dopiero nabierają scenicznego doświadczenia. Było to widać i słychać, choć miło, że Metallica dała im tak dużą szansę. Na Bokassie frekwencja była jeszcze marna. Stadion zaczął się zapełniać na występie bardziej doświadczonego i obytego w świecie Ghost. Zespół dowodzony przez Tobiasa Forge konsekwentnie zyskuje coraz więcej fanów, choć wydaje mi się, że w Warszawie został przyjęty dość chłodno. Forge, w obecnym wcieleniu jako Cardinal Copia, ciągle próbował prowokować i nawiązywać kontakt z publiką, ale widać było, że tego wieczoru wszyscy czekali na główną gwiazdę. Ghost już w listopadzie zagra samodzielny koncert w katowickim Spodku, a tam publiczność będzie miał już po swojej stronie.
https://www.youtube.com/watch?v=kYEQvDLc_2s
Metallica kazała na siebie czekać dość długo, ale w końcu parę minut po 20:30 na ekranie ukazała się znajoma scena z filmu „Dobry, zły i brzydki”, a z głośników popłynęło tradycyjnie ‘The Ecstasy of Gold’, które przeszło we wstęp do ‘Hardwired’. Ten szybki, mocny utwór na otwarcie koncertu sprawdza się idealnie, więc muzycy konsekwentnie się go trzymają. Po nim nastąpił pierwszy popis polskiej publiczności, czyli ‘The Memory Remains’ z chóralnym zaśpiewem. Zespół jak zawsze mógł być zadowolony z interakcji – polscy fani są jednymi z najlepszych na świecie. Widać było zresztą, że James, Kirk, Lars i Rob byli w doskonałych humorach przez cały, 2-godzinny show. Granie w Polsce zawsze sprawia im przyjemność.
Zespół w zamian za gorące przyjęcie odwdzięczył się doskonałą setlistą. Było mniej kawałków z ostatniej płyty, a więcej starszych rzeczy, dlatego moim zdaniem koncert w Warszawie wypadł lepiej niż ten sprzed roku w Krakowie. Następujące po sobie ‘The Four Horsemen’, ‘Harvester of Sorrow’ i ‘The Unforgiven’ były chyba najmocniejszą częścią wieczoru. Po powrocie do „Hardwired…” (‘Now That We’re Dead’ i ‘Moth Into Flame’), zabrzmiało ‘Sad But True’ oraz wyczekiwany przez niektórych ‘The Day That Never Comes’, który samotnie, ale godnie reprezentował album „Death Magnetic”. Po nim na scenie pozostali tylko Kirk i Rob co oznaczało, że czas na wykonanie przygotowane specjalnie na tę okazję. Dwa lata temu duet postawił na ‘Wehikuł Czasu’ Dżemu, a tym razem w Warszawie zabrzmiał ‘Sen o Warszawie’ Czesława Niemena. Można dyskutować czy takie kulawe wykonania mają sens, ale według mnie jest to piękny ukłon w stronę fanów i należy docenić chłopaków, że z wieczoru na wieczór chce im się pochylić nad lokalną muzyką i wyłowić jakąś perełkę. ‘Sen o Warszawie’ został oczywiście natychmiastowo podchwycony przez publiczność i „polszczyzna” Roba została skutecznie zagłuszona przez kilkadziesiąt tysięcy gardeł. Następnie Trujillo pozostał sam na scenie i zagrał fragment ‘Orion’ w hołdzie Cliffowi Burtonowi, którego twarz pojawiła się na ekranach. To także był piękny i symboliczny moment.
Po tych paru minutach przerywnika zespół powrócił, by zmierzyć się z kolei z tytułowym reprezentantem albumu „St. Anger”. To był według mnie chyba najsłabszy punkt koncertu, bo w utworze zabrakło energii i właśnie tego gniewu, przez to wydał się lekko wymęczony. Nie było jednak czasu na rozterki, bo im bliżej końca, tym więcej nieśmiertelnych punktów programu musiało znaleźć się w setliście. Tutaj obyło się już bez zaskoczeń i tak jak na poprzednich koncertach trasy zostały zagrane ‘One’, ‘Master of Puppets’, ‘For Whom the Bell Tolls’, podczas którego Lars zasiadł przy perkusji ustawionej na wybiegu otaczającym snakepit, ‘Creeping Death’ i kończące podstawową część setu ‘Seek & Destroy’. Zespół oczywiście wrócił na scenę, by wykonać faworyta z ostatniej płyty, 'Spit Out the Bone’, oraz 'Nothing Else Matters’ i 'Enter Sandman’.
Po dwóch godzinach metalowe święto dobiegło końca, choć muzycy jeszcze długo pozostali na scenie i dziękowali publiczności, a Lars wspominał pierwsze koncerty w Spodku w 1987 roku. Widać, że Polska ma w sercu Metalliki specjalne miejsce, tak jak Metallica w sercach polskich fanów. Był to mój piąty koncert grupy i jeszcze nigdy nie poczułem niedosytu. Co więcej, wczorajszy show był jednym z najlepszych. Trudno w to uwierzyć, ale już za dwa lata 40-lecie tej kapeli, która zaczynała w garażu w San Francisco. Nie wyobrażam sobie, by z tej okazji nasz kraj mógł zostać pominięty w ewentualnych koncertowych planach. Do zobaczenia pod sceną!