Przedstawiamy Wam pierwszą część tłumaczenia obszernego artykułu, jaki ukazał się w ostatnim wydaniu magazynu Revolver. Zawarte w nim wypowiedzi muzyków, a szczególnie Jamesa Hetfielda, rzucają nowe światło na tematykę poruszaną na „Death Magnetic” i proces powstawania płyty. Autor dzieli się też wrażeniami po przesłuchaniu nowego albumu, opowiada też o 'piwnicznym’ koncercie w The Basement i o występie na festiwalu Bonnaroo. Wkrótce pozostałe części artykułu.
„Żyć znaczy Umierać”
Doświadczywszy bliskości śmierci w czasach St. Anger, największy metalowy zespół świata powraca z nowym poczuciem celu i zabójczym nowym albumem.
„Ssiecie, chłopaki”
To dwa słowa, których frontman James Hetfield, gitarzysta Kirk Hammett i basista Robert Trujillo prawdopodobnie nie słyszą zbyt często. A na pewno nikt im nie wymawia tego w twarz gdy są na scenie tuż przed występem. Oto oni – właśnie sprawdzają brzmienie, grając instrumentalną wersję „Die Die My Darling” zespołu Misfits w malutkim, mieszczącym może 150 osób, klubie nurkowym w Nashville w stanie Tennessee, trafnie nazwanym „Basement”. Przed nimi stoi ich irytujący znajomy, z bezczelną miną, żujący gumę, luzacko oparty o barierki.
Kim on myśli, że jest?
Słysząc zaczepkę, Hetfield, Hammett i Trujillo odwracają wzrok od instrumentów i przez ścianę swiatła reflektorów szukają antagonisty. Po sekundzie udaje się im go rozpoznać. Jak się nazywa? Lars Ulrich.
Gdy gitarzyści byli zajęci rozgrzewką, bębniarz Metalliki bezgłośnie wśliznął się do okrytej mrokiem sali, modnie spóźniony. Jego kurtka błyszczy świeżymi kroplami deszczu – kilka sekund temu niebiosa spuściły wodę na oczekujących przed klubem w Nashville fanów, którzy teraz pewnie są przemoknięci do suchej nitki.
Rozpoznawszy swojego kolegę, chłopaki wpadają w śmiech. Oczywiście ich perkusista żartował. Mimo tego, co mówi wielu malkontentów – że Metallica nie nagrała dobrego albumu od czasu „Black Albumu” lub, co gorsza, „…And Justice For All”, że wyszli na cioty w filmie dokumentalnym „Some Kind of Monster”, ukazującym zespół na krawędzi rozpadu, gdy Hetfield był na odwyku a członkowie zespołu praktycznie nie umieli się ze sobą porozumieć bez wsparcia terapeuty Phila Towle – ten zespół zdecydowanie nie ssie. Ich miażdżący, epicki album „Death Magnetic” udowadnia to. Podobnie jak napędzany pozytywną energią występ w Basement.
Ten sekretny gig tylko dla członków MetClubu nieprędko zostanie powtórzony. Po latach grania na stadionach, korzystania ze wsparcia potężnych systemów dźwięku, monitorów Trinitron i pirotechniki, teraz – w trakcie kameralnego występu gdzie precyzja i intensywność są jedyną walutą – zespół takiego kalibru jak Metallica mógłby okazać się zestarzałym reliktem przeszłości. Tak jednak nie jest w przypadku tych chłopaków. Zespół rozpoczyna od „No Remorse” z „Kill`em All” otwieracz jak najbardziej na miejscu, gdyż, wg Hetfielda, Metallica ostatnio grała w tak małym klubie, gdy była w trasie promującej ten właśnie, legendarny dziś, debiutancki album z 1983 roku. „No remorse” pasuje na rozpoczęcie, gdyż zespół nie okazuje żadnej litości (no remorse – przyp. red.) przez resztę tego około 45-minutowego koncertu, z pełnym oddaniem odgrywając każdą nutę klasyków takich jak „Sanitarium”, „Harvester of Sorrow” czy „Sad But True”. Przy środkowej barierce, w miejscu gdzie wcześniej Lars drażnił się z kolegami, stoi teraz wyglądający na jakieś 20 lat Ron z Nowego Jorku, który podążał za zespołem w czasie europejskiej trasy z której Metallica właśnie wróciła. Obliczył, że to 102. występ Metalliki, na którym jest obecny. Zapytany później o to, który z tych wszystkich koncertów wyróżnia się najbardziej, bez zastanowienia odpowiada: „Właśnie ten!”
Nagranie MetOnTour z The Basement – fragment „The Frayed Ends of Sanity”
httpvh://www.youtube.com/watch?v=NWCAKIS5w_I
Po ok. 2/3 koncertu, Ulrich odchodzi od perkusji i mówi przez mikrofon Hammetta:
Chciałem tylko powiedzieć, że wspieraliście nas tak długo tutaj, w Basement” zaczyna z lekką ironią, „ale dziś wieczór są tu obecni panowie z Warner Bros. więc może, z waszą pomocą, wreszcie wydostaniemy się z piwnicy (basement ? przyp. red.) – chociaż nam się tu podoba – i dostaniemy w końcu ten pieprzony kontrakt!
Wiadomo, że żartuje. Po tym, jak podczas nagrywania „St. Anger” niemal rozpadli się jako zespół, muzycy Metalliki wyglądają na nowonarodzonych, wydają się być nowym, znacznie młodszym zespołem. W rzeczy samej, ponowne odwiedziny w garażu („Garage days revisited„ – tłum.). To wrażenie jest częściowo spowodowane złudzeniem optycznym ? widzimy potężny zespół grający w miniaturowym klubie. Z drugiej strony, długoletni członkowie zespołu ? Hetfield, Hammett i Ulrich, wszyscy po czterdziestce ? od dawna nie byli w lepszym zdrowiu duchowym, psychicznym i fizycznym. Przede wszystkim jednak, co podkreślają sami muzycy, po tym, jak spojrzeli w otchłań, odeszli od niej z odnowioną miłością do tego, co robią, i głodem dalszego grania. Chyba nigdzie nie jest to tak wyraźne jak na „Death Magnetic” – albumie, który nagrali kierując się jednym mottem ? by spróbować odtworzyć tę młodzieńczą pasję i siłę. Właśnie tak Hetfield opisuje mantrę przekazaną im przez Ricka Rubina:
Wróćcie do tego co myśleliście w czasach Master of Puppets. Piszecie setlistę, która zrobi wrażenie na wytwórni muzycznej. Chcecie, by podpisano z wami kontrakt. Oto wasz zestaw popisowy. Bądźcie głodni.
Rezultat? Najszybszy i najbardziej brutalny album, jaki Metallica nagrała od dekad, pełen szybkości jak w „Battery”, riffowania od którego kręci się w głowie, krętych dwugitarowych solówek w stylu Thin Lizzy, połamanych rytmów i zmian metrum które przypominają Meshuggah i, w przeciwieństwie do „St. Anger”, solówek – jest tu mnóstwo solówek. W całym tym szaleństwie odnajdujemy ślady klasycznego tryptyku ? Ride the Lightning, Master of Puppets i ?And Justice For All ? jest tu klasyczna ballada, która staje się super-ciężka jak jej przodkowie, „Fade to Black” i „One”, a nawet utwór instrumentalny a la „The Call of Ktulu”, „Orion”, czy „To Live is to Die”.
Jeśli chodzi o teksty na albumie, Hetfield zagarnął dla siebie zadanie ich pisania, rozkoszując się możliwością samotnego pojedynku ze swoimi demonami, co było odmianą po wspólnym strumieniu świadomości na „St. Anger”.
W pewnym sensie chciałem z powrotem wczołgać się do mojej „jaskini” i przestraszyć się, po prostu pogrążyć się w mroku i przestraszyć.
mówi mi podczas rozmowy, gdy wracamy autobusem z koncertu. Potężny frontman wierci się w swoim fotelu, jego wzrok skanuje otoczenie, widać, że wciąż jest podjarany występem. Właśnie zakończył swoje ćwiczenia wokalne, a dokładniej ćwiczenie nazywane „ustami konia” (horse lips).
To zabawne, że teraz mogę wejść do jaskini i czuć się z tym dobrze. Wiem, gdzie jest wyjście?
Tym razem Hetfield wyszedł z porcją piosenek na różne sposoby zgłębiających otarcie się jego zespołu o śmierć i wynikające z tego nowe życie:
Duża część albumu krąży wokół doświadczenia bliskości śmierci, wiesz, bliskości śmierci zespołu Metallica. Czytałem wywiad z Johnnym Cashem, w którym opowiadał o tym, jak sam poczuł bliskość śmierci, gdy naprawdę zobaczył światło, tunel i te wszystkie rzeczy, które widzimy na filmach. Opowiadał tak, jakby to była prawda; nie sądzę by Johnny Cash kłamał. Opowiadał tę historię, wrócił z niej i mówił jak wdzięczny był i jak wspaniałe stało się życie. Potrafił oddychać życiem, dostrzegać ludzi i odczuwać wszystko mocniej niż przed tamtym doświadczeniem. Intrygowało mnie to i w pewien sposób identyfikowałem się z tym dzięki temu, że nasz zespół o mało się nie rozpadł.
Tak więc mamy przypadek Casha, ale mamy też wielu, którzy nie powrócili ze światła w tunelu; wielu męczenników rocka, albo wojowników metalu, którzy zmarli, którym się nie udało bo nie umieli sobie z tym poradzić. Takich jak Layne Staley (Alice in Chains, zmarł w 2002 r. w wyniku przedawkowania mieszanki heroiny z kokainą). Wszyscy ci, którzy wpadli w pułapki bycia w trasie i zbytnio polegali na wspomagaczach.