W październikowym wydaniu Magazynu Gitarzysta ukazał się bardzo ciekawy i obszerny wywiad z Kirkiem Hammettem, w którym gitarzysta opowiada między innymi o początkach swojej przygody z gitarą. ” Mogę siedzieć w pokoju i godzinami grać na gitarze, ponieważ to daje mi dużo satysfakcji i prawdziwe poczucie sensu życia. Po prostu mnie to uszczęśliwia – koniec, kropka!” Więcej w dalszej części artykułu.
Na wywiad z Hammettem umówiliśmy się w MEN Arena przed koncertem zespołu Metallica. Widzimy Jamesa Hetfielda, który przechadza się po korytarzu, prezentuje swoje imponujące tatuaże – wygląda równie groźne jak na scenie. Perkusista Lars Ulrich uderza w bębny w pokoju do prób, a basista Robert Trujillo wychodzi do fanów, żeby się przywitać – uśmiecha się i ściska im ręce. Mniej więcej za godzinę James, Lars, Robert i Kirk mają wyjść na scenę. Będą im towarzyszyły wielkie płomienie, eksplozje, dym, promienie laserowe, wspaniałe oświetlenie i przede wszystkim niesłychanie potężne brzmienie.
Z Kirkiem spotykamy się w garderobie. Jest nieco zmęczony po podróży, ponieważ zespół niedawno przyleciał ze Stanów Zjednoczonych. Ale po wypiciu kubka owocowej herbaty bierze do ręki swoją gitarę ESP White Ouija i już wiemy, że jest gotowy do rozmowy. Postanowiliśmy tym razem zadać Kirkowi pytania koncentrujące się na początkach jego kariery, inspiracjach, muzycznej edukacji i na tym, czym jest dla niego gitara.
Muzyka była obecna w moim życiu od najmłodszych lat…
Jeśli chodzi o moje najwcześniejsze muzyczne wspomnienie, to pamiętam, jak śpiewałem piosenkę „Puff The Magic Dragon” z moim tatą! Miałem wtedy trzy, może cztery latka. Jak miałem pięć lat, śpiewałem piosenkę „Baby You Can Drive My Car” zespołu The Beatles – pamiętam, jak biegałem po domu i śpiewałem refren „Beep, beep, beep, beep, yeah!” (śmiech). Później odkryłem kolekcję płyt mojego starszego brata. Rozłożyłem sobie wszystkie krążki na podłodze i właśnie wtedy rzuciła mi się w oczy pierwsza płyta Hendriksa zatytułowana „Are You Experienced?” z 1967 roku. Potem były pierwsze płyty Jethro Tull, Led Zeppelin, Santany, „Paranoid” Black Sabbath i The Young Rascals… Chyba najbardziej zafascynowała mnie okładka płyty The Beatles „Magical Mystery Tour”. Byłem totalnie zahipnotyzowany tą dziwną grafiką. Po czasie, kiedy na nowo odkrywałem muzykę, od razu rozpoznałem te okładki, które zrobiły na mnie tak duże wrażenie w dzieciństwie. Dopiero wtedy naprawdę przesłuchałem te płyty i doceniłem je muzycznie – to one mnie ukształtowały.
Obserwowanie zespołów było ważnym elementem mojej muzycznej edukacji…
Na koncerty zacząłem chodzić, gdy miałem jakieś czternaście lat. Jednym z pierwszych zespołów, które zobaczyłem na żywo był Thin Lizzy. Grali koncert w Winterland w San Francisco w ramach Live And Dangerous Tour. Byli niesamowici. Widziałem też na żywo Roberta Trowera. Jeździłem na duże festiwale muzyczne organizowane wówczas przez Billa Grahama. Nazywały się Day On The Green i odbywały się w Bay Area. Na pierwszym, jaki widziałem, grał zespół The Eagles, następny był lepszy, bo udało mi się obejrzeć Petera Framptona, Lynyrd Skynyrd, Heart i Santanę. Czy uczyłem się wtedy grać? Cóż, przede wszystkim godzinami udawałem, że gram na gitarze do utworu „Free Bird” grupy Lynyrd Skynyrd. Ale momentem przełomowym było dla mnie obejrzenie filmu dokumentalnego o Jimim Hendriksie. Zobaczyłem jego występ na festiwalu Woodstock i muszę przyznać, że wykonanie hymnu amerykańskiego całkowicie odmieniło moje życie.
Mój brat grał na gitarze akustycznej i wówczas go jeszcze idealizowałem. Ale w końcu postanowiłem kupić sobie własną gitarę. Kolega z dziewiątej klasy właśnie sprzedawał tani, dość podniszczony instrument. Powiedział, że sprzeda mi tę gitarę za 10 dolarów, jeśli dorzucę jakieś płyty zespołu KISS. Miałem tylko jeden ich album „Dressed To Kill”. Dopłaciłem 10 dolarów i stałem się właścicielem swojej pierwszej gitary. Był to dość marnej jakości instrument, dostępny w sieci sprzedaży Montgomery Ward. Oczywiście pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem, był telefon do brata. Musiałem się pochwalić, że mam gitarę!
Przez kilka dni usiłowałem na niej grać, ale była tak fatalna, że poddałem się i schowałem ją głęboko w szafie. Z bratem widziałem się pół roku później i gdy zapytał, czy wciąż gram, skłamałem i powiedziałem, że tak. Odpowiedział mi, ze w takim razie idziemy do sklepu muzycznego, bo muszę sobie kupić porządne struny. Nie protestowałem, choć kosztowały 5 dolarów, a to wtedy było dla mnie naprawdę dużo pieniędzy. Ale nie żałowałem tego zakupu: kiedy je założyłem i nastroiłem gitarę, okazało się, że brzmi świetnie. Od tamtej pory praktycznie się z nią nie rozstawałem. I tak, w wieku piętnastu lat, zaczęła się moja prawdziwa fascynacja tym instrumentem. Zacząłem słuchać ZZ Top, Pata Traversa, Montrose i Aerosmith…
Rok później przeżyłem fascynację grą Schenkera…
Tak, gdy zacząłem słuchać zespołu UFO i tego, co Michael Schenker wyprawiał na gitarze, całkowicie odleciałem. Słuchałem albumu „Force It” i właśnie ukazał się „Obsession”. Zupełnie zwariowałem na punkcie tego zespołu, to była całkowita fiksacja. Godzinami słuchałem solówek Schenkera i usiłowałem rozłożyć je na czynniki pierwsze. Wtedy świat przestał dla mnie istnieć, liczyły się tylko te dźwięki.
Swojej pierwszej kaczki się nie zapomina…
Pierwszy raz usłyszałem efekt zastosowania kaczki w wykonaniu Briana Robertsona z Thin Lizzy. Doskonale znałem już to brzmienie i zdążyłem się do niego przyzwyczaić, przecież słuchałem wcześniej Hendriksa, ale tym razem wydawało mi się, że w nagraniach jest ukryta jakaś sztuczka. Myślałem, że robi czary-mary z mostkiem trémolo lub coś w tym stylu. Nie przyszło mi do głowy, że brzmienie jest wynikiem użycia konkretnego efektu! Kiedyś słuchałem utworu „Warriors” z płyty „Jailbreak” i zapytałem kolegę, co to za brzmienie. Powiedział, że to jest po prostu wah. Bardzo podobał mi się ten dźwięk. Dokładnie pamiętam moment, kiedy kupiłem sobie pierwszą kaczkę. Ten efekt całkowicie odmienił moje zycie.To właśnie wtedy narodził się nowy Kirk Hammett! (śmiech).
Pracowałem w Burger Kingu, żeby kupić sobie swój pierwszy wzmacniacz Marshalla…
Zatrudniłem się w Burger Kingu, żeby zarobić na Marshalla, i kiedy już stwierdziłem, że mi starczy, zwolniłem się. Wzmacniacz kosztował 400 dolarów. W tym czasie mama spłacała mojego Stratocastera. Nie było nas stać na kupno nowego futerału, więc nosiłem gitarę zawiniętą w czarny plastikowy worek. Pamiętam, jak jeździłem autobusem z gitarą zawinięta w ten worek i starałem się, żeby mój tajemniczy pakunek zbytnio nie zwracał na siebie uwagi. Bałem się, że ktoś może mi ją ukraść! To była wersja blonde z 1978 lub 1979 roku. Zainstalowałem w niej czarny pickguard, zdemontowałem singla przy mostku i zastąpiłem go humbuckerem. Ta gitara była dla mnie bardzo ważna, ale później wymieniłem ją na czarnego Gibsona Flying V, na którym nagrałem trzy pierwsze płyty Metalliki.
Brałem lekcje u najlepszych, uczył mnie sam Joe Satriani…
W San Francisco prężnie rozwijała się alternatywna scena metalowa. Te zespoły, które nie grały metalu, zajmowały się hard rockiem i marzyły o zrobieniu kariery na miarę Aerosmith czy Van Halen. Tak było praktycznie w całej Ameryce. Wszyscy słuchali UFO, Scorpions i Judas Priest. Nowe formacje, takie jak Iron Maiden, Saxon czy Motorhead, również zdobywały sobie coraz więcej fanów. Pewnego wieczoru w jednym z klubów poznałem gościa, którego gra zrobiła na mnie spore wrażenie – okazało się, że był gwiazdą lokalnej sceny. Po koncercie wyraziłem podziw dla jego gry, a on mi zdradził, że uczy się u gościa z Berkeley, który nazywa się Joe Satriani i pracuje w sklepie muzycznym. Jakiś czas później poznałem innego muzyka, który potrafił zagrać niesamowite solówki w stylu Eddiego Van Halena. Okazało się, że on również bierze lekcje u Satrianiego. Hmm, pomyślałem, coś w tym musi być. Postanowiłem więc spotkać się z tym Satrianim. Odwiedziłem go w sklepie muzycznym i od razu się polubiliśmy. Wziąłem u niego siedem, może osiem lekcji, później zacząłem grać z Metalliką.
W 1983 roku nagraliśmy nasz pierwszy album „Kill 'Em All”. Pamiętam, że odwiedziłem Joego i puściłem mu naszą płytę. Zareagował z wielkim entuzjazmem i powiedział: „Wow, to jest niesamowite!”. Innym razem zaniosłem mu kasetę z nagraniem pewnego gitarzysty. Zapytał mnie, czyje to nagranie. Powiedziałem mu, że muzyk nazywa się Wingie czy jakoś tak. Sprzedawcy ze sklepu twierdzili, że ktokolwiek to gra, to na pewno jest to oszustwo i taśma jest puszczona z większą prędkością. Ale Joe się z nimi nie zgodził, ponieważ zauważył, że nagranie nie miało charakterystycznej kompresji, która powstaje przy przyspieszeniu taśmy. Siedzieliśmy tam i zastanawialiśmy się, jak można grać tak szybko i jednocześnie z tak niebywałą precyzją. To było nasze pierwsze spotkanie z twórczością Yngwiego Malmsteena. Po nagraniu „Kill 'Em All” wróciłem do Stanów i wziąłem jeszcze kilka lekcji u Joego. Potem ruszyliśmy w trasę koncertową po Europie i nagraliśmy płytę „Ride The Lightning”.
Czasami warto wzorować się na klasyce…
Pewnego dnia siedziałem w domu i usiłowałem napisać dobry riff. Chciałem, żeby to było coś naprawdę wielkiego, coś znaczącego, co by zapadło w pamięć – najlepiej w stylu riffu do „Smoke On The Water” czy „Whole Lotta Love”. I udało mi się! Napisałem riff do utworu „Enter Sandman”. Lars zasugerował, żebym po prostu powtarzał tę samą sekwencję w kółko i za bardzo nie kombinował. Wyszło mi tak, jak chciałem – powstał ciężki, mięsisty, chwytliwy i bardzo charakterystyczny riff. Czyli wszystko poszło dokładnie według planu. To było dość niesamowite. Nieczęsto się tak zdarza.
Jestem bardzo silnie związany z moimi gitarami…
Juz dawno temu przestałem liczyć swoje gitary. Teraz tylko liczę gitary, które kupuję poza trasą koncertową. W trasie podróżuje ze mną ogromna liczba instrumentów. Przykładowo: nagle może mi być potrzebne piętnaście gitar ESP, bo używamy wielu różnych strojów. Niektóre utwory są w stroju drop D, inne zaś przestrojone do Cis lub D, do tego dochodzą nowe kawałki. W przypadku naprawdę dużych tras czy europejskich festiwali do każdej gitary muszę mieć instrument zapasowy. Wyruszamy w trasę z dwoma kompletnymi zestawami sprzętu – nazywamy je systemami A i B. Używane są na przemian, czyli na przykład system A jedzie z nami do Paryża, a system B trafia do Amsterdamu.
Nie liczę gitar, które są ze mną w trasie – zresztą to by nie było łatwe (śmiech). Mogę tylko powiedzieć, że w trasie przede wszystkim gram na gitarach ESP KH-1 i ESP KH-2.Tak naprawdę biorę pod uwagę tylko te gitary, z którymi jestem emocjonalnie związany. Gdybym musiał wybrać swój ulubiony instrument, to byłaby to gitara „Mummy”, czyli ESP M-ll z podobizną słynnego aktora Borisa Karloffa, pochodząca ze starego horroru z 1932 roku zatytułowanego „Mumia” ( „The Mummy”). Jest to potężnie brzmiący instrument. Ma dwadzieścia cztery progi, jej korpus wykonany jest z olchy, gryf z palisandru, a na jej pokładzie znalazł się mostek typu Floyd Rose i przetworniki EMG.
Gram codziennie…
Teraz, kiedy mam dwójkę małych dzieci, nie gram już tak dużo, jakbym chciał. Zawsze dużo grałem i codzienne ćwiczenia były dla mnie najważniejsze. Ostatnio nie mogę poświęcić zbyt dużo czasu ani na ćwiczenie, ani też na pisanie nowej muzyki – po pierwsze mam rodzinę, a po drugie dużo koncertujemy. Ale kiedy przychodzi mi do głowy nowy riff lub akord, wyciągam iPoda i nagrywam swój pomysł. Staram się nie uronić żadnego riffu. Potem wystarczy to wrzucić na ProToolsa, dodać perkusję i dopracować całość. Mam całe mnóstwo materiału zarejestrowanego w ten sposób, który czeka na realizację. Jest tylko jeden problem: Metallica jest moją rodziną, której jestem w stu procentach oddany! W końcu pewnie nagram album solowy, ale Metallica jest najważniejsza i to ona ma zawsze pnorytet. Już taki jestem – zawsze lojalny w stosunku do moich przyjaciół.
Gra na gitarze jest dla mnie…
Odkąd pamiętam, gra na gitarze zawsze sprawiała mi wielką przyjemność. Złapałem bakcyla, kiedy byłem bardzo młody. Nieważne, czy uczyłem się grać utwór „Johnny B. Good„, czy coś ostrzejszego, czy rozpracowywałem arpeggio lub jakiś riff – od zawsze kochałem gitarę. Dziś ten instrument fascynuje mnie niemniej niż kiedyś, granie wciąż mnie nakręca. Mogę siedzieć w pokoju i godzinami grać na gitarze, ponieważ to daje mi dużo satysfakcji i prawdziwe poczucie sensu życia. Po prostu mnie to uszczęśliwia – koniec, kropka!
Oto skany odpowiednich stron z „Gitarzysty”: