W sobotę w warszawskim klubie progresja wystąpiły dwa zespoły – amerykański Skid Row oraz legenda NWBHM, czyli zespół Saxon. Oczywiście, zdecydowana większość przyszła dla drugiej grupy, która świętuje obecnie 35-lat na scenie. Czy było warto? Sprawdźcie w naszej relacji.
Skid Row rozpoczął swój występ od Slave to the Grind. Od początku było widać, że Panowie przyjechali do nas z porządnym, hard rockowym nastawieniem. Byli pełni pozytywnej energii i podrywali przez cały czas publikę do zabawy, utrzymując z nią bardzo dobry kontakt przez cały koncert. To jest niestety wszystko, co mogę powiedzieć dobrego o ich występie. Wokalista – Johnny Sollinger niestety nie ma zbyt dobrego głosu. Jest poprawny, jednak mocą Skid Row była przede wszystkim szeroka i mocna maniera wokalna Sebastiana Bacha. Bez niego grupa wiele traci (chociaż w jego obecnym stanie może wybrali mniejsze zło…). W każdym razie brzmi jak jeden z wielu amerykańskich zespołów. Gra poprawnie i przyjemnie, ale nic poza tym. Jako support sprawdzili się dobrze, bo rozruszali ludzi przed gwiazdą wieczoru, czyli Saxon. Jednak nie wybrałbym się na ich koncert gdyby to oni mieli być headlinerem. Ich set składał się z 10 utworów, wśród których nie zabrakło najbardziej popularnych utworów grupy jak Piece of Me, 18 and Life, czy Youth Gone Wild.
Klub zapełnił się na dobre już o 21.00. Publika była mocno zróżnicowana – od old timerów w wieku 50+ po nastoletnie dzieciaki. Dobre kilka generacji heavy metalowców. W końcu Saxon to już metalowy klasyk, trudno się więc dziwić, że przez 35 lat koncertowania przyciągają do siebie coraz to nowsze rzesze fanów. Dwadzieścia minut później na scenie pojawiła się długo wyczekiwana gwiazda wieczoru, rozpoczynając swoją jubileuszową trasę „Warriors of the Road” od mocnego uderzenia w postaci Motorcycle Man.
Tego dnia miały wybrzmieć największe hity grupy i tak też się stało. Panowie zagrali aż 21 utworów, a wśród nich same metalowy hity i klasyki – Power and the Glory, Heavy Metal Thunder, Sacrifice, And the Bands Played On, The Eagle Has Landed, 747 (Strangers in the Night), czy Princes of the Night. Setlista była świetna i bardzo dobrze wyważona – powolniejsze kawałki były świetnym kontrapunktem dla czadowych, heavy metalowych wymiataczy. Prawdziwa, muzyczna uczta.
Mocno zadziwiła mnie kondycja zespołu. Panowie mimo mocno zaawansowanego wieku wymiatali na scenie, nie ustępując kroku młodszemu supportowi. Basista Nibbs Carter biegał po scenie jak szalony, a wokalista – Perte „Biff” Byford utrzymywał doskonały kontakt z publiką. Jednak co ważniejsze, ten ostatni wciąż ma potężny, kopiący tyłki głos. Przyznam, że jak na sześćdziesięciolatka facet totalnie wymiata. Saxon cały czas utrzymuje doskonałe brzmienie, a dobre nagłośnienie sali tylko potęgowało jego efekt.
Na zakończenie grupa zagrała swoje absolutne klasyki, czyli Wheels of Steel, Crusader oraz Denim and Leather. Bardzo miłym akcentem dla polskiej publiczności było zagranie Red Star Falling. Inspirowany upadkiem komunizmu w Polsce (utwór został zagrany podczas pierwszej części koncertu) oraz kończący cały występ Broken Heroes, które zespół zagrał na specjalne życzenie fanów zebranych tego dnia pod sceną. Koncert Saxon był doskonały. Zarówno zespół, jego brzmienie oraz setlista doskonale się zgrały tego dnia. Zachwyt publiczności i gromkie brawa na koniec są tego najlepszym dowodem. Kto nie był, ma czego żałować.