Mimo, że Led Zeppelin jest zespołem, którego szczyty popularności przypadają na lata 60. i 70. ubiegłego wieku, to posiada on pokaźną grupę fanów wśród ludzi młodych. Sam miłośnikiem grupy jestem dopiero od kilku lat, z twórczością legend rocka zapoznałem się dzięki dobrodziejstwom Internetu, a stosunkowo świeże wydarzenie, jakim był koncert Celebration Day przypadał na czas, kiedy mój gust muzyczny nie był ukształtowany w obecnym kierunku. Tym bardziej kiedy usłyszałem, że w Łodzi zagra tribute band Letz Zep stwierdziłem, że muszę w tym koncercie uczestniczyć. Pojechałem do łódzkiego klubu Wytwórnia, posłuchałem i z bagażem wrażeń wróciłem przed komputer by to wszystko opisać. Czy było warto? Dowiecie się już za chwilę.
Zgodnie z moimi oczekiwaniami przeważającą część widowni stanowili ludzie dojrzali, ubrani w skóry, popijający zimne piwo i, naturalnie, znający twórczość Led Zeppelin na wylot. Klub był zapełniony niemal w całości – możliwe było w miarę swobodne poruszanie się, ale też z powodu sporej ilości ludzi dojrzenie wszystkich detali koncertu niekiedy stawało się utrudnione. Ostatnie testy świateł, dymu, wymiany spojrzeń podekscytowanych fanów hard rocka, a za chwilę nagłe oklaski – w rogu sceny pojawił się basista zespołu z piwem w ręce. Koncert czas zacząć. Od razu warto zaznaczyć, że ci, którzy liczą na to, że Letz Zep imituje swoich idoli również pod względem wizerunku, mogą się zawieść. Nie oznacza to jednak, że ten aspekt jest rozegrany słabo – wokalista Billy Kulke autentycznie przypomina Roberta Planta znając na wylot jego gesty, miny czy styl ubierania się. Letz Zep zdaje się jednak wychodzić ze słusznego założenia, że cała uwaga będzie się skupiała na odpowiedniku wokalisty Led Zeppelin, a innym muzykom wystarczą podobne ubrania. Takie rozwiązanie okazuje się wystarczające, o czym dowiedziałem się już po pierwszych dźwiękach koncertu.
Występ zaczął się klasycznie i mocno – od znanego wszystkim 'Good Times, Bad Times’. Już od pierwszych chwil ciężko oderwać wzrok od Billy’ego Kulke’a, który w rolę Planta wciela się znakomicie. Z każdej strony docierały do mnie kolejne bodźce – podobny do Roberta Planta wokal, świetnie zgrana sekcja rytmiczna oraz gitary solowe, które nie ustępują oryginalnym wyczynom Jimmy’ego Page’a. Pierwszy utwór jest jednak typowym hitem, który muzycy mogli opanować do perfekcji. Zobaczmy, jak będzie dalej.
Letz Zep nie ma zamiaru mydlić nam oczu łatwymi utworami legend rocka – od razu po 'Good Times Bad Times’ rozbrzmiał przewodni riff utworu 'Heartbreaker’. Środek kawałka to prawdziwy sprawdzian dla gitarzysty – w oryginalnej wersji rytm jest nagle przerywany, a całość pustej przestrzeni zapełnia Jimmy Page grający bez innych instrumentów długą, rockową solówkę. Okazuje się, że gitarzysta Andy Gray nie tylko pamięta poszczególne dźwięki wygrywane przez Page’a – opanowany został również specyficzny styl grania legendarnego muzyka Led Zeppelin. Solówki są wykonywane przy pozornie minimalnym nakładzie pracy, ogromnym luzie, z dopuszczalnym marginesem błędu i improwizacji.
Jesteśmy po pierwszym strzale, czas na drobne podsumowanie przed resztą koncertu. Wspomniałem już o wyglądzie muzyków i o fakcie, że właściwie tylko Billy Kulke przypomina swojego odpowiednika, Roberta Planta. Cała uwaga jest jednak skoncentrowana wyłącznie na nim – to on znakomicie śpiewa i się porusza i to on właśnie ma świetny kontakt z publicznością. Oczy fanów wpatrzone były w wokalistę głównie dlatego, że warstwa muzyczna była bezbłędna. Instrumentaliści są ubrani tak jak „oryginały”, mają jednak zupełnie inne twarze i dobrze – błędnym posunięciem byłoby szukanie muzyków wyglądających podobnie kosztem jakości muzyki, która w tym przypadku stoi na stosunkowo wysokim poziomie.
Ciężko jest wymieniać każdy utwór z osobna, gdyż zespół grał około dwie godziny. Warto jednak się zatrzymać w kilku bardziej interesujących miejscach. Letz Zep absolutnie zaskoczyło mnie zagraniem akustycznego, opartego na prostym rytmie utworu ’Bron-Y-Aur Stomp’, który następnie przerodził się w długą solówkę Andy’ego Graya. Fenomenalnie wypadło wykonanie kawałka 'Babe I’m Gonna Leave You’. Podczas gdy przy większości koncertu widownia zdawała się być zdecydowanie zasłuchana w wykonaniach zespołu, tak przy tym utworze znaczna część audiencji dała się ponieść emocjom. Znalazło się nawet kilku podskakujących śmiałków. Świetnie zagrano również 'Rock and Roll’ oraz transowe 'No Quarter’. Ten drugi był istnym popisem umiejętności muzyków, fontanną improwizacji, swoistym narzuceniem refleksyjnego oraz progresywnego klimatu. Zaznaczam, że jeżeli o jakimś utworze nie wspominam to oznacza to, że został on zagrany po prostu bardzo dobrze, ale nie należy do grona moich ulubionych czy najlepiej wykonanych na koncercie kawałków Led Zeppelin.
Czy na tym diamencie są jakieś rysy? Cóż, nie wiem czy jest to jedynie moje subiektywne odczucie, ale zdecydowanie nie przypadło mi do gustu wykonanie 'Stairway To Heaven’. Owszem, było poprawne, jednak słuchając oryginalnej wersji tego utworu można odnieść wrażenie, że każda milisekunda docierających do nas dźwięków jest perfekcyjna. Nie jest to utwór, w którym można sobie pozwolić na improwizację czy rock and rolla. Letz Zep postanowiło dodać jednak kilka detali od siebie i nie do końca zadbało o specyficzne, bajkowe brzmienie utworu, które cechowało oryginał. 'Stairway To Heaven’ zostało wykonane bardzo poprawnie, jednak zdecydowana większość koncertu była lepsza niż ten wyczekiwany, ośmiominutowy fragment występu.
Ponadto, mimo widocznych starań dźwiękowców i dobrej selektywności docierającego do widowni dźwięku można było odnieść wrażenie, że perkusyjna stopa jest zdecydowanie zbyt mocno nagłośniona. Także kreowane przez muzyków pejzaże były niekiedy przytłumione przez potężne i bardzo basowe dźwięki dochodzące z centrali perkusyjnej Simona Jeffrey’a. Jest to jednak dość częsty przypadek spotykany na koncertach – można rzec, że dźwięki z estradowych Marshalli docierają do uszu widowni, natomiast potężna perkusja jest zawsze odbierana przez wnętrzności.
Patrząc na Letz Zep trudno nie oprzeć się przekonaniu, że jakikolwiek tribute band ma o wiele trudniejsze zadanie niż zespół wykonujący swój autorski materiał. Pozostaje więc pytanie – czy muzycy po wielu latach koncertowania wciąż podchodzą do swojego zawodu z sercem czy zwyczajnie znudziło ich zarabianie na wcielaniu się w kogoś innego? Billy Kulke przez całość występu utrzymywał dobry kontakt z widownią i z wyraźnym zadowoleniem potrafił ją za sobą porwać. Przed wejściem zespołu na bisy wszyscy zgromadzeni zaczęli skandować nazwę zespołu i zachęcać grupę do powrotu na scenę, co spotkało się z radością na twarzach muzyków Letz Zep.
Wniosek? Billy Kulke, Andy Gray, Simon Jeffrey oraz odpowiadający za bas i klawisze Shaun Herd nie tylko znakomicie wykonują swoją pracę, ale też czerpią z tego radość i satysfakcję. Frontman Letz Zep w pewnym momencie podziękował zgromadzonym za przybycie i utrzymywanie przy życiu ducha hard rocka. Ściślej rzecz ujmując to my, fani, powinniśmy tej formacji podziękować. Nie pozostaje mi nic innego jak stwierdzić, że na koncercie Letz Zep nie zmarnowałem ani chwili swojego czasu. Poziom zespołu był, zgodnie z oczekiwaniami, wysoki. Trudno się zresztą dziwić, sam Robert Plant przyznał, że kiedy zobaczył tę formację na żywo to ujrzał scenie samego siebie. Polecam!
Autor: Bartosz Pietrzak
Foto: Karol Krak