Czterej Jeźdźcy Apokalipsy potrafią narobić wokół siebie szumu jak nikt inny. Po kontrowersyjnym „St. Anger” cały rockowy świat czekał na przebudzenie Metalliki. Kiedy we wrześniu 2008 roku na półkach sklepowych pojawił się album „Death Magnetic” w mediach natychmiast rozpoczęły się zażarte dyskusje, a wielu fanów nie kryło swojego rozczarowania zarówno jakością dźwięku, jak i samego materiału.
Dzisiaj przedstawimy Wam nasze świeże i analityczne spojrzenie na, jak do tej pory, przedostatnie wydawnictwo Metalliki, a na końcu oddamy Wam głos, abyście mogli ocenić, na jaką ocenę zasługuje „Death Magnetic”.
Didymos:
Premierę Death Magnetic pamiętam bardzo dobrze. Czas oczekiwania na nową płytę Metalliki upływał pod znakiem coraz większego napięcia i poddenerwowania, spowodowanego wydłużonym czasem do premiery pierwszego od kilku ładnych lat materiału. Po St. Anger wiadomo było już, że czwórka z San Francisco skręciła w dość niebezpiecznym kierunku i wszyscy (w tym ja) zastanawiali się, czy był to tylko jednorazowy wybryk, czy może coś, z czym zespół zidentyfikuje się na stałe.
No i jakie były efekty? Po pierwszym przesłuchaniu płyty sam nie wiedziałem, co o niej myśleć. Z jednej strony dźwięk był jakiś taki dziwny, przesterowany i brzmiący po prostu „inaczej”. Z drugiej stronie większość riffów faktycznie przypominała starsze dokonania zespołu, na płycie brakowało ballad, a utwory były raczej szybkie – wszystko wskazywało na to, że Metallica „nawróciła się”. I moja ocena tej płyty faktycznie taka jest. Na „Death Magnetic” zespół stara się (podkreślam: stara się) wrócić do starszych brzmień, chwytnych riffów i thrashowego pazura. Płyta trafiła do mojego odtwarzacza mp3 na długie miesiące i przesłuchałem ją pewnie ponad sto razy. Było dobrze, z pazurem i mimo wszystko wciągająco, chociaż kilkuminutowe tasiemce mogłyby być czasem o połowę krótsze. Z perspektywy czasu to krok w dobrym kierunku chociaż – jak się późnej okazało – zespół tego kierunku już nie kontynuował, a raczej zastygł w pomysłach na kolejne kilkanaście (dziesiąt?) lat. Ale to już opowieść na inną recenzję…
Ocena 7,5/10
Sebastian Urbański:
Metallica na początku XXI wieku ewidentnie cierpiała na kompleks, objawiający się w podążaniu za panującą modą. Brak solówek na „St. Anger”, loudness war i cyfrowe klejenie riffów na „Death Magnetic”. To podstawowe grzechy, które sprawiły, że pomimo upływu czasu za tymi albumami wciąż ciągnie się niesmak.
Na omawianym wydawnictwie nie brakuje jednak bardzo dobrych momentów. Porywające 'The Day That Never Comes’, przywołujące wspomnienia z 'One’, świetny instrumental, nie ustępujący poprzednim epickim kompozycjom Metalliki, czy też power ballada 'Unforgiven III’, która, moim zdaniem, straciła wiele przez tytuł, który przyczepił do niej łatkę przeżutego tasiemca.
Jednak album trzeba ocenić na podstawie wielu składowych, a w tym przypadku negatywnie na ocenę rzutują kiepskie brzmienie, na siłę przeciągnięte kompozycje oraz „kwadratowe przejścia”, będące efektem zamiłowania zespołu do nowoczesnej techniki i czerpania z banku riffów.
Ocena: 6/10
Jędrek Chałabis:
Co do „Death Magnetic” mam strasznie mieszane uczucia. Mamy takie perełki jak 'The Day That Never Comes’ czy 'All Nightmare Long’, ale gdy dodamy do tego kiepskie brzmienie spowodowane tzw. „loudness war” i za długie niektóre kawałki, to cała płyta nie pozostawia po sobie zbyt dobrego wrażenia.
Ale nie można odmówić DM tego, że był krok w dobrą stronę dla Metalliki po „St. Anger”. Są w końcu solówki, coś czego wszystkim brakowało na poprzedniej płycie. Słychać młodzieńczy wigor, który był tylko przedsmakiem przed bardzo dobrym „Hardwired… To Self-Destruct”. Szkoda tylko, że całkiem solidną płytę zepsuło wspomniane już kiepskie brzmienie.
Ocena: 7/10
Michał Dudek:
„Death Magnetic” jest chyba najtrudniejszą do oceny płytą Metalliki. Z jednej strony po prawie 30 latach poszukiwań zespół wrócił do korzeni i nagrał płytę thrashową, a z drugiej można zadać sobie pytanie na ile szczery jest ten materiał? Wydając płyty co 5-8 lat ciężko jest ocenić tożsamość artysty – w jakim miejscu życia/kariery obecnie się znajduje? Z czego wynika właśnie taka muzyka? Być może na Metallice ciążyła już zbyt duża presja, by „wreszcie” nagrać coś klasycznego i postanowiła jej ulec. Kolejny koszmarek w postaci „Re-Load” czy „St. Anger” mógłby już nie przejść i fani doszliby do wniosku, że Metallica całkowicie zagubiła się w swoich muzycznych przygodach. Mając taką myśl z tyłu głowy, być może muzycy postanowili po prostu zagrać bezpiecznie?
Płyta brzmi jak lekko stworzona na siłę. Niby jest brutalnie i thrashowo, ale słychać, że grają to znudzeni, wyrachowani milionerzy pod pięćdziesiątkę, a nie zbuntowana młodzież, której jedyne na czym zależało, to bezkompromisowa muzyka i przekaz. Są tutaj naprawdę dobre momenty, jak otwierający 'That Was Just Your Life’, 'All Nightmare Long’ czy 'My Apocalypse’, ale chociażby tani chwyt z 'The Unforgiven III’, najbardziej bezbarwnym z całej trylogii, kwestionuje autentyczność tego przedsięwzięcia. Większość kawałków jest na siłę rozwleczona do 7-8 minut. Tak, jakby muzycy chcieli sobie odbić te lata wydawniczej posuchy ładując do utworów każdy ciekawszy pomysł.
Wciąż uważam, że z kreatywnością i talentem Jamesa Metallica mogłaby wydawać dobrą, zwartą, 40-minutową płytę raz na dwa lata zamiast 70-80-minutowego, rozwleczonego materiału. „Death Magnetic” pozostawia zbyt wiele pytań, by móc ocenić ją jednoznacznie pozytywnie. Album cierpi na zbyt duże różnice jakości i to nawet w obrębie jednego utworu, co, moim zdaniem, jest też przypadłością ostatniego „Harwired… To Self-Destruct”.
Ocena: 6,5/10
Igor Sołtysiak:
„Death Magnetic” to płyta, której szczerze mówiąc nie lubię słuchać. Nie dlatego, że jest zła, ale dlatego, że ilekroć słyszę dowolny utwór z tego albumu nie potrafię nie czuć niesmaku i nie myśleć o niewykorzystanym potencjale.
Utwory znajdujące się na płycie są bardzo nierówne – sprawiają wrażenie zbieraniny wszystkich riffów jakie tylko pojawiły się w głowach muzyków. Częste zmiany tempa i charakteru poszczególnych kawałków oraz ich długość (średnio 7-8 minut!) sprawiają, że przesłuchanie całej płyty może być po prostu męczące. Mimo nijakości albumu jako całości, uważam jednak że jest na nim kilka perełek: szybki otwieracz w postaci ‘That Was Just Your Life’, tajemniczy ‘All Nightmare Long’ oraz balladowy ‘The Day That Never Comes’. Na pochwałę zasługuje także genialny w mojej opinii instrumentalny ‘Suicide & Redemption’.
W 2008 roku zespół próbował wrócić do swoich korzeni i w jakimś stopniu się to udało. Jest to zdecydowanie najszybszy i najagresywniejszy album od „…And Justice for All”. Ale czy najcięższy? Ciężaru w dużej mierze odbiera mu fatalne wręcz brzmienie. Niesławne „Loudness war” zniszczyło album, który po odpowiednim masteringu miałby zdecydowanie inny odbiór i byłby zbawieniem dla wszystkich fanów Mety tęskniących za formą zespołu z przełomu lat 80 i 90. Wystarczy tylko posłuchać utworów z „DM” na żywo…
Ocena: 6,5/10
Jak oceniasz "Death Magnetic"?
- 8 (28%, 57 głosów)
- 7 (25%, 50 głosów)
- 6 (16%, 33 głosów)
- 9 (8%, 17 głosów)
- 5 (8%, 17 głosów)
- 10 (8%, 16 głosów)
- 4 (3%, 7 głosów)
- 3 (1%, 3 głosów)
- 1 (0%, 1 głosów)
- 2 (0%, 0 głosów)
Oddanych głosów: 201