Stało się… Po 8 latach czekania czwórka z San Francisco wreszcie zdecydowała się wydać nowy album, nad którym pracowała ostatnie parę lat. Szczegóły dzieła zostały opublikowane w jednym dniu – 18 sierpnia – i od razu wzbudziło ono kontrowersje. Znów dużo materiału, tym razem podzielonego na dwa krążki. Okropna okładka i dziwny tytuł. Choć pierwszy singiel „Hardwired” był po prostu dobrym, mocnym thrashowym 3 minutowym kawałkiem, także okazał się lekkim szokiem. Jak to, po latach eksperymentów i powodów do narzekań Metallica wreszcie nagrała coś, na co wszyscy czekali? A jednak – utwór rozbudził apetyty. Czy słusznie? Tego dowiecie się poniżej.
12-sto piosenkowy zestaw otwiera znane już wszystkim „Hardwired”. Jest to kawałek powstały w ostatniej chwili. Choć od strony muzycznej raczej nie ma się do czego przyczepić (choć nie jest to nic odkrywczego), to tekst rzeczywiście sprawia wrażenie pisanego na kolanie. „We’re so fucked, Shit out of luck!” brzmi banalnie na tle innych tekstów Hetfielda przenikających głęboko zakamarki ludzkiej duszy. Tym razem ciężko być pod wrażeniem. Niestety, jest to jeden z mankamentów albumu, ale o tym dalej. Po mocnym uderzeniu przychodzi czas na także już znany „Atlas, Rise!”, który wyrwany z kontekstu brzmi jałowo, ale o dziwo, na płycie się sprawdza. Pomysły powtarzane od „Death Magnetic” zaczynają brzmieć banalnie i rozwleczone do 7-8 minut męczą. Po dwóch utworach apetyt się jednak zaostrza – może będzie lepiej? Z odsieczą przychodzi „Now That We’re Dead”, w którym znów powoli rozkręca się riff, by po chwili uderzyć z pełną mocą. Pomimo że kawałek znów trwa 7 minut zespół zrezygnował tu ze zbędnego kombinowania, co wyszło mu na dobre. Znów męczy tylko tekst. „All sinners are future/All saints are past/Beginning the ending/Return to ash” nie brzmi zbyt górnolotnie. Szczerze, uważam, że frontman z 35 letnim stażem powinien prezentować już trochę inny poziom.
„Moth Into Flame” to kolejny z utworów, które poszły na pierwszy ogień i został opublikowany jako drugi singiel. Jest to zdecydowanie jeden z mocnych punktów płyty. W refrenach słychać korzenie zespołu, a James swoim „Sold your soul, Built a higher wall…” przywołuje najlepsze momenty „…And Justice For All”. Wytchnienia nie pozostawia też ciężki, sabbathowo zaczynający się „Dream No More”. Gdzieś w połowie słuchacz (czyli ja) zaczyna odczuwać lekkie znużenie zastanawiając się co będzie dalej. Czemu znów 6,5 minuty, a nie 3,5?! Byłoby o wiele lepiej. Zamykający pierwszy krążek „Halo On Fire” znów jest 8,5-minutowym tasiemcem. Pojawiają się tu pierwsze wolne momenty na płycie, które urozmaicają utwór i pomagają go jakoś przetrwać…
37 minut minęło jak jeden dzień. Muszę przyznać, że na tym etapie, po 6 piosenkach wystarczyłoby dorzucić jeszcze jedną, by zakończyć album, jednak panowie znów podeszli do sprawy (zbyt) ambitnie i czeka nas jeszcze 40 minut zabawy. Czy było to potrzebne? Boję się, że publikując taki ogrom muzyki, na kolejny premierowy materiał będziemy musieli czekać kolejne wieki… A może tak jak w przypadku „Load”/”Reload” worek pomysłów rozwiązał się i nową płytę otrzymamy szybciej niż się spodziewamy? Na razie przejdźmy do drugiej części „Hardwired… To Self-Destruct”.
Otwiera ją „Confusion”, które znów zaczyna się ostrą sieczką, jak przynajmniej dwa kawałki z pierwszego krążka. Po niej wydaje się, że za chwilę wejdzie riff… „Cyanide”. Rzeczywiście, ten utwór jest utrzymany w podobnym klimacie – atak riffów, zmiany tempa, ostry wokal Hetfielda. Niby wszystko się zgadza, ale czy piosenka zostaje dłużej w pamięci? Nie jest źle, choć gdzieś to już słyszałem… „ManUNkind” wita nas z kolei niespodzianką. Basowe intro przypomina „My Friend of Misery” z 25 lat starszego „Black Albumu”. Po chwili wchodzi jednak bardziej zakręcony riff i szkoda, że psuje go dość monotonna linia wokalna. Gdyby tak trochę podkręcić tempo i zamknąć utwór w 4 minutach dostalibyśmy pewnie coś w okolicach „Kill’Em All”. Tymczasem w połowie zaczyna się kombinowanie niewnoszące tak naprawdę nic interesującego. „Here Comes Revenge” i „Am I Savage?” to kawałki, których tytułów nawet nie zapamiętałem. Dopiero słuchając płyty po raz kolejny dopiero wpadły mi w oczy i w jedno ucho, bo drugim wypadły. Być może pojawiają się w nich jakieś interesujące fragmenty, jednak jest to prawie 14 minut muzyki bezcelowej. Nie wiem co jest tego powodem – znużenie po 50 minutach słuchania albumu czy jednostajne brzmienie nawet w wolniejszych momentach. Brakuje w nich jakiejś przestrzeni, atmosfery, która czyniła „One” wyjątkowym.
Na koniec zestawiono dwa fragmenty, które najbardziej mnie skonfundowały. Gdy dowiedziałem się, że „Murder One” będzie hołdem dla idola i bliskiego przyjaciela Metalliki – Lemmy’ego Kilmistera – czekałem na niego z podekscytowaniem. Niestety, utworowi brakuje jaj i pary jaką prezentował w swojej twórczości 20 lat starszy kolega. Szanuję pomysł, lecz kompozycja i tekst są na poziomie nastoletniej kapeli zaczynającej granie i nieznającej jeszcze granic, w jakich można się poruszać i pod żadnym pozorem nie przekraczać. Ile trzeba było myśleć nad „Aces wild/Aces high/All the aces/Aces ’til you die” czy „Murder all/Murder one/Give me murder/Second class to none” wie tylko James. Podejrzewam, że wersy powstały w słynnym tempie pracy Lemmy’ego, które nie było wolniejsze od muzyki Motorhead. Szkoda, że nie nawiązują również poziomem. Prawie 80-minutowego kolosa wieńczy natomiast największe zaskoczenie. „Spit Out the Bone” to wreszcie kawałek na jaki wszyscy czekaliśmy. Mimo że trwa, tak jak większość, 7 minut to chce się, by ten czas trwał w nieskończoność. Brutalne, bezkompromisowe brzmienie przywraca szacunek, że czterech facetów po 50-tce wciąż potrafi tak grać. Czekam na premierę tego utworu na żywo!
Jak można podsumować pokrótce „Hardwired… To Self-Destruct”? Po raz pierwszy od dawna fani Metalliki dostają to, czego są spragnieni od lat. Ciężkie granie, wreszcie brzmiące przyzwoicie. Nie słucha się jednak tej płyty najłatwiej. Ze względu na przytłaczającą ilość materiału trzeba mu poświęcić sporo czasu. Co interesujące, właściwie w każdym z kawałków na płycie można doszukać się jakichś wyraźnych inspiracji – czy to idolami czy przeszłością. Fani na pewno będą z tego powodu zachwyceni. Lekka przewidywalność to to, czego w ostatnich co najmniej 25 (!) latach Metallice brakowało. Czy jest jeszcze sens wydawania tak długich płyt (i czy kiedykolwiek był)? Z jednej strony muzycy zapewne chcieli wynagrodzić 8 lat czekania na premierową muzykę, lecz czy naprawdę nie lepiej wydać 40 minut materiału co 3-4 lata? W tej chwili tak naprawdę nie wiadomo w jakim momencie kariery znajduje się teraz Metallica. Czy zaczną traktować granie bardziej hobbystycznie i będą wydawać muzykę, kiedy będą mieli na to ochotę? Wygląda na to, że już tak jest. Wobec takich przerw myślę, że każdy fan oczekuje perfekcyjnie dopracowanego dzieła. Czy zatem „Hardwired… To Self-Destruct” powala na kolana lub wnosi cokolwiek nowego do dorobku grupy? Obawiam się, że odpowiedzi na oba te pytania są negatywne.
PS. Wersję deluxe płyty uzupełnia znany wcześniej, grany podczas trasy By Request „Lords of Summer” w wersji studyjnej, covery Rainbow, Deep Purple i Iron Maiden znane z tribute-albumów oraz tegoroczny koncert ze sklepu Rasputin, który miał miejsce z okazji wydania boxów „Kill’Em All” i „Ride the Lightning” i złożył się na niego materiał z tych dwóch płyt. Trzeci krążek wydaje się wiec być interesującym dodatkiem, dlatego jeżeli planujecie zakup płyty, sięgnijcie po wersję deluxe.
Wyro(c)k
0-10 Sad But True
11-20 Bad Reputation
21-30 Wild Thing
31-40 Satisfaction
41-50 Another Brick in the Wall
51-60 Proud Mary
61-70 Highway to Hell
71-80 2 Minutes to Midnight
81-90 Ace of Spades
91-100 Master of Puppets
- Pierwsze wrażenie5
- Instrumentarium8
- Brzmienie8
- Wokal7
- Repeat mode7