Jako wyznawcy rock and rolla wierzymy w jego moc jednoczenia, moc naprawiania świata i moc wpływania na bycie lepszym człowiekiem. I gdy jeden z jego symboli, który dla wielu z nas był jego częścią od zawsze odchodzi – ciężko się z tym pogodzić. Mimo, że większość gwiazd rocka jest w wieku naszych dziadków, wciąż jawią nam się jako niezniszczalne symbole wolności i afirmacji życia.
Pamiętam moje pierwsze zetknięcie z muzyką Motorhead. Byłem świadomy ich istnienia od płyty „We are Motorhead”, czyli 2000 roku, gdy stacje telewizyjne (w tym jeszcze VIVA) katowały „God Save the Queen” i transmitowały koncerty grupy. Wersja punkowego klasyka w wykonaniu Lemmy’ego i spółki zdecydowanie miała jaja – a przecież tak łatwo popaść w banał grając tak znany numer i to jeszcze przez tak uznany zespół. Motorhead nigdy się tego nie bał coverując później m.in. Metallikę i The Rolling Stones. I zawsze wychodził z tych sytuacji obronną ręką.
https://www.youtube.com/watch?v=snyjRd93HBs
Świadome słuchanie grupy rozpoczęło się na dobre od „Inferno”. Lato 2004 należało do Motorhead, a z głośników i słuchawek sączyły się ciężkie i soczyste metalowe riffy. Miałem szczęście, że trafiłem na czas, gdy zespół wydał jeden ze swoich najlepszych albumów, dzięki któremu został odświeżony w świadomości słuchaczy i pozyskał wielu nowych. W tym mnie. „Inferno” to nie tylko ekstremalny metal w wykonaniu Motorhead, ale także zaskakujący, akustyczny, utrzymany w bluesowej tradycji „Whorehouse Blues”. Kolejny doskonały tekst Lemmy’ego na temat rockandrollowego stylu życia i bagażu doświadczeń, które wtedy przez 30 lat zebrał frontman. Pamiętam godziny spędzone na graniu tego numeru, który nigdy się nie nudził i ekscytację wśród kolegów, że tak prosta piosenka może być tak „odjazdowa”.
https://www.youtube.com/watch?v=y0sik4yZHY8
W 2006 roku, gdy poznałem już „Bomber” i „Ace of Spades”, które weszły do kanonu moich ulubionych płyt, dowiedziałem się, że brytyjska legenda odwiedzi warszawską Stodołę. Oczywiście nie mogło mnie tam zabraknąć. Mimo, że było to prawie 10 lat temu, bardzo dobrze pamiętam ten niesamowity ścisk, walkę o przetrwanie pod sceną i spełnienie marzenia w postaci zobaczenia Lemmy’ego, Phila Campbella i Mikkeya Dee na żywo. „Dr. Rock”, „In the Name of Tragedy”, „Iron Fist”, „Sacrifice” z zapierającą solówką perkusyjną Mikkeya, a na bis „Whorehouse Blues”, „Ace of Spades” i „Overkill”. Czy liczyło się wtedy coś więcej, niż obecność w tamtej chwili i w tamtym miejscu?
Motorhead byli wtedy tuż przed wydaniem swojej kolejnej płyty „Kiss of Death”, która towarzyszyła mi kolejne lato i jesień. Nic z niej wtedy nie zagrali, ale 5 długich lat później, na Sonishpere, doczekałem się „One Night Stand”. Grali wtedy przed Iron Maiden, którzy moim zdaniem nie wypadli jakoś szczególnie porywająco. Pomyślałem wtedy „Król gra za dnia w pełnym słońcu wciśnięty gdzieś pomiędzy Mastodona i Volbeat? Profanacja!”. Król jednak wiedział, że nie musi nic udowadniać, tylko po prostu wyjść na scenę i zrobić swoje. Zawsze podziwiałem to, że Motorhead nie walczą o to, by być główną gwiazdą festiwalu, by być wyżej na plakacie, grać po zmroku i tak dalej. Po prostu wychodzili na scenę nawet w najbardziej parszywych warunkach (jak na Hunterfeście parę lat wcześniej) i po prostu robili swoje. Zostawiali słuchaczy z siniakami, krwawiącymi uszami i palpitacją serca. I za to szacunek. A do tego promowali wtedy kolejną bardzo udaną płytę „The World is Yours”. Kolejne lato z muzyką Motorhead.
Kolejne lata mijały na coraz częstszych doniesieniach o problemach Lemmy’ego ze zdrowiem, jednak chyba wszyscy podzielaliśmy punkt widzenia fana, który w filmie o życiu frontmana, zatytułowanym po prostu „Lemmy” stwierdził, że jeżeli na świat spadnie bomba atomowa, przeżyją tylko karaluchy i właśnie Lemmy. Wydawał się niezniszczalnym symbolem rocka i metalu, co potwierdziła kolejna wizyta zespołu w naszym kraju – na Ursynaliach w 2013 roku. Grupa znów pokazała wtedy klasę, pomimo, że wokalista wyglądał już gorzej i był po operacji wszczepienia rozrusznika serca.
Ostatni koncert Motorhead w Polsce przypadł na 6 lipca 2015 roku. Znów w Warszawie i znów miałem okazję zobaczyć trio w akcji, co opisywałem tutaj. Bardzo obawiałem się formy, jaką zaprezentuje grupa, bo przecież wtedy już pojawiały się informacje o przerywanych bądź odwoływanych koncertach. Lemmy wydawał się być bardzo chudy i po prostu stał w miejscu ze swoim Rickenbackerem, jednak to wszystko było nieważne, gdy wykrzyknął „We are Motorhead and we’re gonna play some rock’n’roll!”, a walec ruszył do przodu.
Pozostałem pod wrażeniem tego, jak bardzo ten człowiek jest prawdziwy, a jedyne, czego pragnie to wyjść na scenę i zagrać po raz kolejny „Ace of Spades” dla tysięcy rozwrzeszczanych ludzi i po prostu rozkręcić dobrą rockandrollową imprezę. Wydaje się, że nic więcej się nie liczyło, a mimo, że teksty Lemmy’ego nie zawsze obracały się wokół tematów przyjemnych – były dość filozoficzne, często poruszające ważne kwestie, jak wojna, religia, śmierć – dla niego liczyło się po prostu to, by nie patrzeć za siebie i cieszyć się życiem. Doskonale zdawał sobie sprawę, że ma tylko jedną szansę i starał się wykorzystać ją w 100%. Miał odwagę żyć tak, jak chciał i według własnych przekonań i robiłby to nawet wtedy, gdyby nie okazał się jednym z najlepszych frontmanów w historii rocka, a miałby grać dla 10 osób w jakimś zapomnianym pubie w Anglii.
Taki był Ian Fraser „Lemmy” Kilmister, którego talent, bezkompromisowość, prawdziwość, odwagę, styl i muzykę zapamiętają miliony. Na zawsze. Dzięki za te wszystkie wspomnienia, których było o wiele więcej, za to co dla nas zrobiłeś i czego nas nauczyłeś. Żegnaj Lemmy!