Nikt nie spodziewał się (tak szybko) także nowej płyty Metalliki. Jednak to ostatni żart z cyklu „Meta i jej nowy album”. Słowo ciałem się staje. Nie będzie nowego filmu, książki, sygnowanego piwa, wina, karmy dla psa, trasy na trzydziestopiecioitrzymiesiaclecie istnienia zespołu ani nawet wystawy dmuchanych lal z kolekcji sąsiada Kirka sprzed 20 lat – będzie najprawdziwszy, dwupłytowy materiał! Jaraliśmy się wczoraj wszyscy premierą nowego kawałka jak Joanna d’Arc w 1431. Dzisiaj emocje trochę już opadły, szok i niedowierzanie chowamy w kieszeń, a przechodzimy do oceny. O najbardziej wyczekiwanym albumie ostatnich 8 lat słów kilka:
Metallica w końcu odkrywa karty, a tam… para jopków. Jako wieloletnia fanka Mety z przykrością muszę stwierdzić, że moje oczekiwania co do płyty (na którą zespół każe sobie czekać 8 lat!!!) były zbyt wygórowane. Czyli to na prawdę to? Nie kolejna książka, wywiad czy wykonanie hymnu. Tak bardzo wyczekiwany album już za 3 miesiące! Zaparło mi dech w piersiach i…”No tak, dzisiejsza Metallica, tego można było się spodziewać” – przemknęło mi przez myśl, w połowie nowego kawałka. Brzmienie rażąco podobne do „Death Magnetic”, a miało być tak świeżo i nowo. Jest chaotycznie i męcząco (mimo, że utwór nie trwa 10 minut..). Gdzie podziały się przemyślane, harmonijne, a przede wszystkim ciekawe kompozycje? Tytuł płyty budzi we mnie mieszane uczucia, ale mogło być gorzej. Co do okładki, całkiem dobry pomysł jak na mój gust, lecz wykonanie – leży. Nie da się zadowolić wszystkich, ale serio, zajęło Wam to 8 lat?
Ten krążek nie zrewolucjonizuje muzyki, jak żaden wydany w ostatnich latach przez metalowych gigantów, a kto spodziewał się, że będzie inaczej chyba zapomniał łyknąć leków. To co Meta miała najlepszego, dała muzyce już wiele lat temu. Jednak oceniając ich poczynania bez użycia taryfy ulgowej i pryzmatu legendy… cholera, wypuścili kawał dobrego grania! Chwała im za wyczekiwany, porządny numer, który nie męczy przez 12 minut, za utwór pełen urozmaiceń i za konkretne złojenie nam dupsk. „Hardwired” to echo „Death Magnetic”, ale jest w nim to „coś”, co przywróciło mi utraconą wiarę w nowy album. Z kolei okładka płyty i singla odebrała mi wiarę w… ludzkość. Straszny rak, nie wiem kto to zaprojektował, ale polecam mu/jej z gaży za tę robotę opłacić sobie dobrego psychiatrę. Byle do 18 listopada!
Po tylu latach oczekiwań nareszcie stało się – Metallica opublikowała pierwszy singiel z nowego krążka, a wraz z tym odkryła chyba wszystkie karty nadchodzącego wydawnictwa. Była podjarka, były emocje…niestety to wszystko opadło po kilku przesłuchaniach. „Hardwired” bowiem nie ma do zaoferowania niczego ponadprzeciętnego, czego nie miałoby chociażby „Death Magnetic” (wyjątkiem jest tutaj brzmienie, Greg Fidelman tym razem naprawdę się postarał). Gitary tną jak należy, na pierwszy rzut oka (a właściwie ucha) wszystko brzmi jak należy. Gdy porównamy jednak kompozycję z singlami pozostałych ekip Wielkiej Czwórki, to trzeba przyznać, iż nowe dzieło amerykańskiej kapeli niczym się nie wyróżnia. Wyróżnia się za to okładka albumu, jak i singla. Negatywnie. Mam chociaż nadzieję, że skoro potrafią sparafrazować motyw graficzny „Odd Fellows Rest” Crowbaru, to przemycą i trochę nowoorleańskich brzmień do muzyki.
Jestem jednak dobrej myśli, podwójny album powinien wszystkim fanom wynagrodzić tyle lat oczekiwania na następcę „Death Magnetic”. Zapewne będzie miksem wszystkiego po trochu, dzięki czemu jestem przekonany, że każdy fan Metalliki znajdzie tam coś dla siebie. Niepokoi mnie tylko jedno – gdy Metallica nie wydaje albumu wszyscy płaczą czemu tak długo, gdy pojawia się singiel spotykam się z komentarzami, iż ta kapela nie powinna nic nagrywać po 91 roku. Nigdy wszystkim nie dogodzi…
8 lat oczekiwania, dziesiątki wywiadów, materiałów ze studia umiejętnie podsycających zainteresowanie, dramatyczne historie o zaginionym telefonie Kirka – i wszystko prowadzi nas do tego dnia. Potężna Metallica uderza z nowym materiałem i… haniebnie pudłuje. Ciężko wskazać nawet, co boli najbardziej. Pierwsze sekundy zapowiadają coś naprawdę niezłego, więc panowie postanowili rozciągnąć je na całą piosenkę „bo może to kupią”. Ja nie kupiłem – tak jak i solówki dodanej po to, aby była. Tekst jest naprawdę zły – Metallica nigdy nie kojarzyła mi się z najwyższej jakości liryką, ale jednak jakoś do „Czarnego Albumu” całość miała ręce i nogi. Dodatkowo sposób, w jaki James te banialuki (z „we’re so fucked” na czele) wyśpiewuje, nie wzbudza jakichkolwiek emocji, jest do bólu przeciętny, bez dawnego entuzjazmu. Do tego jeszcze te abominacje, które jakiś jajcarz (yaycarz?) raczył nazwać okładkami – z każdym spojrzeniem na nie oczy bolą bardziej.
Metallica utrzymała formę z poprzednich albumów – tylko szkoda, że jest to forma bardzo niska.
Wiadomość uderzyła jak grom z jasnego nieba. W jednej chwili Metallica opublikowała wszystkie szczegóły nowego albumu – tracklistę, okładkę i wideo do pierwszego singla „Hardwired”! Ok, na początek przyglądam się okładce – czy to żart? Średnio pasuje do groźnego, metalowego bandu czterech ubranych na czarno, wytatuowanych facetów (no dobra, tylko James, ale ma ich tyle, że może obdzielić wszystkich). Tytuł „Hardwired… To Self Destruct” też trochę dziwny i brzmi jakby roboczo… Ale w końcu chodzi o muzykę!
Odpalam z obawami kawałek… Wow, mocarne brzmienie, perkusja i gitary tną aż miło! Do tego skandowany śpiew Jamesa i cofamy się w czasie o 30 lat do „Kill’em All”! Czy to jednak komplement? Tak, wolę taką oldskulową Metallicę, niż 8-minutowe przynudzanie w stylu „The Day That Never Comes”, którego na ostatniej płycie było zbyt wiele. Jest dobrze. Co prawda fragment tekstu „We’re so fucked, shit out of luck” kojarzy mi się raczej z komedią Tenacious D (prawie te same słowa padają w kawałku „Belzeboss”), a solówkę Kirka można było przewidzieć jeszcze przed wysłuchaniem utworu. Facet ma chyba najlepszą robotę na świecie – od 30 lat gra te same, jednym uchem wpadające, a drugim wypadające dźwięki i jest milionerem.
Czy cała płyta będzie jednak powrotem do korzeni tak jak ten 3-minutowy kawałek? Wątpię. Patrzę z powrotem na spis utworów – 2 płyty, na każdej po 6 tytułów. Moim zdaniem można więc oczekiwać czegoś na miarę niedawnego „Book of Souls” Iron Maiden. Pierwszy singiel to też był zgrabny utwór, a cały album okazał się raczej zbiorem długaśnych kompozycji. Obawiam się, że Meta może w paru kawałkach też zaszaleć i przekroczyć 10 minut, a takie granie wydaje mi się u nich na siłę. Oby jednak mnie zaskoczyli, bo czekam na tę płytę z niecierpliwością!
Dooobra… Zobaczmy, co też przywlókł kot: poznaliśmy nazwę krążka i datę wydania, artwork oraz nowy singiel. Wybrany tytuł do mnie nie przemawia, lepiej jest jeżeli chodzi o nazwy utworów: „Moth Into Flame”, „Murder One” czy „Dream No More”, aczkolwiek tu też widzę parę straszydeł: „ManUNkind” (brzmi jak remix Linkin Park), „Am I Savage?” (wyobrażam sobie to do podkładu „Am I Evil” – Am I savage? // Yes, I am) i „Halo On Fire” (ft. Beyoncé). Nie będę oceniać jednak książki po okładce – ocenię okładkę. Jest brzydko, nawet bardzo. Praca z gatunków co autor miał na myśli: czy nowy krążek to twór kolektywu i będzie to słychać, a może Metallica to teraz jakiś czterogłowy, mitologiczny potwór? Tym sposobem przechodzimy do singla – i jego okładki, która jest jeszcze brzydsza niż artwork całości. No nic, i tak nie kupuję singli, więc ze Złym Panem widocznym na grafice widzę się ostatni raz. A singiel? Szybki, ale bez polotu. Silący się na brutalność, jednakże trochę nudny. I, co gorsza, zapomina się o nim od razu. Nie skreślam nowego albumu Metalliki, wręcz przeciwnie, czekam i wmawiam sobie, że będzie dobrze. Przynajmniej zjawią się na koncert. Jest tylko jedna rzecz, która mnie martwi: jakość tekstów. Warstwa liryczna singla przekroczyła dopuszczalne normy śmieszności. „We’re so fucked // Shit out of luck” – wy tak serio?
Całe szczęście, że „Lords Of Summer” trafiło tylko na płytę z bonusami/odrzutami.
Współczesna Metallica to taki chłopiec do bicia. Jakby się nie starali, cokolwiek by nie nagrali i tak dostaną lanie. A największe od swoich najbardziej „oddanych” fanów. Sam do nich nie należę, a nowy album ani mnie nie grzeje, ani nie ziębi. I tak jak ostatniego Slayera, czy Megadeth, nie będę pewnie miał ani chęci ani czasu na przesłuchanie „Hardwired” w całości.
Lepiej niż się spodziewałem? Chyba tak, choć nie oczekiwałem wiele. Nie mogę odmówić „Hardwired” energii, liczę jednak na lepsze kompozycje na tym dwupłytowym albumie niż ta wybrana jako pierwszy singiel. Utwór chwilami niebezpiecznie nuży słuchacza, a przecież trwa nieco ponad 3 minuty. Produkcja na szczęście jest lepsza niż na „Death Magnetic”, choć perkusja brzmi dosyć cienko. Szkoda tylko, że jako zwolennik fizycznych nośników zmuszony jestem stwierdzić, że zostaje mi tylko wersja cyfrowa – z płytą o takiej okładce wstyd pojawić się przy kasie. Pomimo tego jest wciąż lepsza niż ta zdobiąca singiel. ‘Theli’ Therionu niepewnie chwieje się na najwyższym stopniu podium absurdalnie kiepskich okładek szanujących się zespołów, mieszaniny spermy i krwi z „Loadów” nabierają nagle wartości artystycznej a „Czarny Album” zachwyca pomysłowością artworku. Miejmy nadzieję, że owa nieszczęsna „sztuka” zdobiąca zbliżający się krążek będzie jego największym rozczarowaniem.
Nowa płyta Metalliki w listopadzie 2016 roku? Prima aprilis! To się żart skurwielom udał. Nadal nie wierzę, ale patrzę na okładkę i słucham „Hardwired”… Grafiki tej artworkiem nie nazwę, bo artyzmu w niej nie widzę. Chyba, że autor użył go w nadmiarze. Ot, metallikowy standard, wszak od 1988 roku przyzwoitej okładki nie mieli. Co do udostępnionego utworu, to po pierwszym przesłuchaniu skomentowałem go krótkim „Death Magnetic II”. Na szczęście forma została skrócona z 7 do 3 minut. Powinno być lepiej niż 8 lat temu, ale czy naprawdę to musiało trwać tak długo?
Fanem Metalliki nigdy nie byłem i nie będę. Nowy kawałek wzbudził we mnie tyle emocji co oglądanie curlingu. Okładka jest tak paskudna że aż oczy bolą. Cieszę się, że fani wreszcie coś dostaną, ale bez urazy dla kogokolwiek – nie wskoczę z wami na hype train.
Nie ukrywam, że serducho mi szybciej zabiło, gdy w trakcie przeglądania jutubowych subskrybcji wyskoczył mi nowy singiel Metalliki. Jak większość słuchaczy, która swoje pierwsze metalowe zbliżenia przeżywała z „Black Albumem” czy legendarnym „Masterem”, z czystego sentymentu oczekiwałem na nowy album. „Hardwired” brzmi jak taki krótki poradnik „How to make 00’s Metallica song” Wah-wah? Check! Podwójna stopa Larsa? Check! Melodyjny głos Jamesa próbujący obudzić w sobie tego wąsatego zabójcę z początku lat 90? Check! Największym plusem tego numeru jest to, że nie męczy. Po 7 minutowych kawałkach z „Death Magnetic” na których prawie nic się nie działo, tak ładnie skondensowana i wypluta energia daje nadzieję na całkiem przyzwoity album (choć nie ukrywam, że dwupłytowe wydawnictwo i ponad 80 minut napieprzania trochę straszy powrotem do form z czasów poprzedniego LONGplay’a). W teledysku nie trzeba było wiele, muzyka sama za siebie przemówiła i takie minimalistyczne podejście i czarno-białe, mrocznie mrugające światełka wystarczyły w zupełności. Szkoda, że z takiego założenia nie wyszli przy projektowaniu okładek, zarówno do singla, jak i do albumu. Art(?)work płyty wygląda jak dziecko gwałtu kolorystyki Mastodona z „Odd Fellows Rest” Crowbara, w dodatku wychowywane w duchu Primusowego kiczu. I choć wszystkie te określenia budzą raczej pozytywne skojarzenia, to finalny efekt myślę, że można porównać z projektami uczniowskimi na informatykę pod koniec 2 klasy gimnazjum. A stronę graficzną singla trzeba zobaczyć samemu, bo w słowa to trudno ubrać…