Już jutro premiera nowego krążka Cochise [recenzja]. Wykorzystaliśmy tę okazję, aby porozmawiać z chłopakami o nowej odsłonie, zbliżającej się trasie koncertowej, ale była to także próba podsumowania dotychczasowej kariery.
Sebastian Urbański: Jesteśmy zaledwie półtora roku po premierze Waszej ostatniej płyty – „Swans and Lions”. Patrząc na to, z jaką regularnością wydajecie kolejne krążki, nie można niczego zarzucić Waszej etyce pracy. Czy pomysł na „Exit: A Good Day to Die” narodził się już przy nagrywaniu poprzedniego albumu?
Wojtek Napora: Tak. Pomysły na Exit powstawały już w trakcie nagrywania poprzedniej płyty. U nas to standard. Cały czas coś komponujemy, gramy koncerty i co jakiś czas nagrywamy płyty. Nie narzucamy sobie żadnego czasowego reżimu. Po prostu, gdy mamy gotowych dziesięć, jedenaście piosenek wchodzimy do studia i nagrywamy płytę.
S: Słuchając nowego krążka, mam nieodparte wrażenie, że jest to próba złapania kilku srok za ogon. Z jednej strony utwory w rodzimym języku, które mogą pomóc zaistnieć w rockowych stacjach w Polsce, a z drugiej chęć międzynarodowej kariery za sprawą chwytliwych numerów śpiewanych po angielsku, z wieloma nawiązaniami do legend grunge’u. Czy decyzja o takim podziale była dla Was oczywista?
W: Nigdy nie zastanawiamy się nad tym, jak będzie wyglądać nasza płyta. Po prostu tworzymy kawałki, a jedynym kryterium jest to, czy dany utwór podoba się naszej czwórce. Jeżeli chodzi o język polski, wiele osób pytało nas czemu nie śpiewamy w naszym ojczystym języku?. Dla nas nigdy nie miało to większego znaczenia. Tym razem postanowiliśmy spróbować. Bo w sumie, czemu nie? Paweł wybrał kilka utworów, których teksty „widział” po polsku. Większość nam się spodobała i tak zostało. Nie oczekujemy „zaistnienia” w radiu, ani tym bardziej międzynarodowej kariery (śmiech). Dla nas najważniejsze jest to, że możemy grać to, co nam się podoba. Kariery w głównym nurcie nam nie wróżę.
S: Jesteście na rynku już 15 lat. Stoi za Wami rozpoznawalna wytwórnia. Czy czujecie, że przez ten czas ciągle robicie progres?
W: Czujemy, że gramy coraz lepiej. Słyszymy progres zarówno na płytach, jak i koncertach. Ma to niewielki, w sumie żaden, związek z naszą wytwórnią. Po prostu czujemy, że jako zespół jesteśmy coraz lepsi. Nie wiem, czy sądzą tak słuchacze (śmiech), ale my czujemy, że jesteśmy coraz lepsi.
S: Czy łatka „zespołu tego znanego aktora” bardziej Wam przeszkadza czy pomaga zyskać rozpoznawalność?
W: Naprawdę nie nam to oceniać. Nigdy się nad tym nie zastanawialiśmy. Zaczynaliśmy, gdy Paweł nie był jeszcze „znanym aktorem”. Jego sukces „aktorski” ma na pewno na nas jakiś wpływ, ale nie zajmujemy się tym, nie analizujemy. Szkoda na to czasu.
S: Od początku stroniliście od typowego rock 'n’ rolla, w którym tekst jest tylko uzupełnieniem dla muzyki. Również na „Exit: A Good Day to Die” poruszacie bardzo ważne tematy, m.in. rzeź Indian, walkę o prawa człowieka. Czy dotykając historii, chcecie zwrócić uwagę na obecne problemy?
Paweł Małaszyński: Przekonania Indian, ich religijność, miłość do ziemi, sposób patrzenia na świat – to wszystko znajduje odzwierciedlenie w moim światopoglądzie i sposobie patrzenia na otaczającą nas rzeczywistość. Rdzenni Amerykanie ponieśli wielkie ofiary. Nie da się zliczyć odebranych im ziem ani rzezi, których byli ofiarą. Suma ich cierpień budzi grozę i ma otwierać oczy. Musimy kultywować pamięć o nich i mieć na uwadze, że my też za chwile możemy stać się „zapomnianą kulturą”.
S: W utworze „Pustki” padają słowa: „Patrz, patrz i słuchaj […] by pod tym wszystkim odkryć, że nic się nie zmieniło”. Odnoszę wrażenie, że te słowa idealnie pasują do świata, w którym żyjemy.
P: Uczymy się i rozwijamy przede wszystkim przez cierpienia jakie przynosi nam życie. Uczymy się żyć z bólem w symbiozie. Tak się dzieje od zarania dziejów. To naturalne. Zatracamy umiejętność rozmawiania ze sobą, przestajemy zauważać ludzi wokół. Zakłócamy spokój. Musi wreszcie dotrzeć do nas prawdziwa istota czasu by coś się zmieniło.
S: Nie zabrakło także zabawy formą, nieco humoru i luzu, jak chociażby w „Superstar”. Jak odnajdujecie się w bardziej rock n’ rollowej stylistyce?
P: Zawsze wydawało mi się że ta stylistyka jest nam najbardziej bliska (śmiech). Już sam teledysk do tego numeru powinien to potwierdzić /premiera 8 grudnia/. Lubimy grać takie klimaty. To krótka historia gwiazdy, która pędzi przez świat niczym wystrzelona strzała, by na końcu takiego lotu rozbić się gdzieś… My opisujemy tu najpiękniejsze chwile tego lotu: blichtr, bohema, sex, drugs, rockendroll i różowy boa wokół szyi (śmiech).
S: Pozytywnie zaskakuje również „Ring o’ Roses”. Słysząc już pierwsze dźwięki i słowa, mam przed oczami XIX-wieczny dziki zachód. Ta nuta westernowości i folkloru, za sprawą dziecięcych głosów, jest czymś stosunkowo nowym dla Cochise. Skąd pomysł na taki kierunek?
P: Każdy utwór ma własną duszę. Ofiarowuje nam wolność i miłość. W tym przypadku miłość ojca do córki. Zawsze chciałem w muzyce zawrzeć moją miłość do dzieci. Dla syna Jeremiasza napisałem dwie piosenki, Z wikliny syn i Before You Sleep, a kiedy na świat przyszła Lea, wiedziałem, że Ring O’Roses będzie dla niej.
S: Na uwagę zasługuje oryginalne zaczerpnięcie z „Another Brick in the Wall” w „The Weeping Song”. Charakterystyczny fragment jeszcze silniej potęguje przekaz, jaki zawarł Nick Cave. Skąd pomysł na właśnie taki cover?
P: Nasze pomysły często zakręcają. Nigdy nie wiesz, co będzie na końcu. Na początku byłem sceptycznie nastawiony do tego pomysłu, ale kiedy zaczęliśmy sobie grać go pomiędzy koncertami, na próbach, zacząłem się przekonywać. Coś w tym pomyśle Wojtka się ukrywało i byłem bardzo ciekaw co tam odnajdę. Okazało się, że w tym tytułowym wodospadzie „szlochu” natrafiliśmy na „mur”. Postanowiliśmy to połączyć. „The Weeping Song” to nasza „ściana płaczu”.
W: W każdy „cover” staramy się włożyć coś od siebie. Tak, by miał pierwiastek Cochise. Graliśmy kiedyś z Pawłem, we dwóch, The Weeping Song i staraliśmy się ustalić jakąś aranżację. W pewnym momencie Paweł powiedział, stop. Tu przydałoby się coś wstawić, zmienić, dołożyć. Powiedziałem, Another Brick in the Wall”, które w finałowym wersie wraca do refrenu „Weeping”. Spróbowaliśmy, zaiskrzyło i tak zostało.
S: Niejednokrotnie zapowiadaliście, że nie pójdziecie na żadne ustępstwa, aby tylko zdobyć większą publiczność. Obserwując sukcesy takich muzyków jak Krzysztof Zalewski, którego styl uległ transformacji, nie macie czasami ochoty pójść tą drogą?
W: Jak już wcześniej wspomniałem, nie robimy muzyki po to, by zaistnieć, czy zdobyć popularność. Jeżeli mielibyśmy trafić do głównego nurtu – czego nam nie wróżę – to tylko z naszą muzyką. Nie mówię, że to co zrobił Krzysztof Zalewski jest złe. To jest jego droga. My mamy swoją.
S: Patrząc wstecz, z którego albumu jesteście najbardziej zadowoleni?
W: „Swans & Lions”. Na ocenę najnowszej jest jeszcze za wcześnie.
S: Ogłosiliście również trasę promującą nowy album, która potrwa przynajmniej do końca roku. Zamierzacie grać wszystkie nowe utwory na żywo?
W: Na pewno większość. Zamierzamy wrzucać do seta pięć, sześć nowych utworów i mieszać je na kolejnych koncertach.
S: Niedawno wystąpiliście jako support Godsmack – zespołu do którego dziennikarze zdarzają się Was porównywać. Czy taki koncert był tym, o czym zawsze jako zespół marzyliście, czy to po prostu jeden z wielu występów?
W: Na pewno nie był to koncert, jakich wiele (śmiech). Cudownie było zagrać przed tyloma ludźmi. Mieliśmy bardzo miłe przyjęcie i mam nadzieję, daliśmy radę. Ten koncert na pewno zostanie nam w pamięci na zawsze.
S: Miałem okazję widzieć Was na żywo i przyznam, że przed koncertem gdzieś z tyłu głowy kołatała mi myśl, że to pewnie tylko taka fanaberia znanego aktora, a sama muzyka nie będzie szczera. Nie pozostaje mi nic innego jak przeprosić i przyznać, że, oglądając Was na scenie, ma się nieodparte wrażenie, że wkładacie w granie wszystkie Wasze emocje. Czy często spotykacie się z podobnym nastawieniem widzów?
W: (śmiech). Dzięki. Na szczęście coraz rzadziej. Kiedyś to była norma. Teraz, w większości, na koncerty przychodzą ludzie świadomi tego co gramy.
S: W jednym z wywiadów powiedziałeś, że sukces jest utopią, która oddala od rzeczywistości. Samobójstwa popełnione przez Chrisa Cornella oraz Chestera Benningtona zdają się potwierdzać tę tezę. Z pewnością, zachowując pewną skalę, dla wielu Polaków jesteś osobą, która ma w życiu wszystko. Czy są dni, gdy masz ochotę oddać ten sukces za chwilę normalności?
P: Nigdy nie zawracałam sobie głowy tym co się dzieje wokół mojej osoby. To zawsze były jakieś hieny, satelity, szumy w tle. Dla mnie liczy się serce. Widzę, że świat się zmienia i gna do przodu, a ja coraz mniej pasuje do niego ze swoją normalnością. Starałem się i staram odnajdywać właściwy rytm w życiu. Utrzymywać równowagę i ogarniać wszystkie zwyczajne bieżące sprawy. Każdemu zdarzają się takie chwile, gdy ma ochotę rzucić wszystko i zniknąć. Na szczęście w moim przypadku trwają one raczej krótko i szybko wracam do robienia tego, co kocham. Rodzina, teatr, muzyka… czyli normalnie nudy (śmiech).