Po wielu latach spełniło się marzenie wielu polskich fanów oldschoolowego metalu – na scenie po raz pierwszy od niemal dwóch dekad stanął Dragon! Kultowa formacja w latach 90-tych zrobiła niemałą furorę, a takie albumy jak „Horda Goga”, „Fallen Angel”, czy „Scream of Death” na zawsze przeszły do historii polskiej muzyki! Kapela godnie reprezentowała nasz kraj, często grywała także z cenionymi kapelami jak m.in. Kreator, Death, Sodom, czy Sadus.
Grupa właśnie kończy swoją krótką trasę koncertową „Reunion 2017”, która okazała się doskonałym pretekstem do porozmawiania z liderem formacji, gitarzystą Jarosławem Gronowskim (ex-Kat). Muzyk okazał się człowiekiem pełnym pasji i w ekskluzywnym wywiadzie w barwny sposób opowiedział nam m.in. o początkach Dragona, czy dawnych czasach (zamierzchłych latach 80-tych). Głównym tematem rozmów była jednak sama reaktywacja zespołu, a więc jak to wszystko wyglądało zza kulis oraz jakie cele kapela zamierza zrealizować w najbliższej przyszłości. Muzyk wspomniał też o swojej aktywności w Kacie i współpracy z Piotrem Luczykiem. Zapraszamy do lektury!
DeathMagnetic.pl: Witaj na scenie Jarek! Wiem, że do reaktywacji zmotywował Was propozycja występu na imprezie „Metalmania – 30 lat później” – imprezie, która ostatecznie nie doszła do skutku. Długo trzeba było Was przekonywać? Nie mieliście problemu ze znalezieniem czasu, czy po prostu z zebraniem starej ekipy? A może ciągle utrzymywaliście ze sobą kontakt?
Jarosław „Gronos” Gronowski: Cześć! To prawda, bezpośrednią motywacją dla powrotu był pomysł “Metalmanii 30 lat później”. Spotkać się było łatwo, bo przez wszystkie lata mieliśmy ze sobą kontakt. Na początku myśleliśmy, że zagramy tylko ten jeden raz, dlatego decyzja, by przez parę miesięcy pograć wspólnie co niedziela nie wydawał się dużym kłopotem. A jak już zaczęliśmy razem grać, to wrócił dawny ogień. Okazało się, że muzyka daje nam takiego powera, że odwołanie imprezy w ogóle nas nie wzruszyło – chcieliśmy już grać ponownie.
Odczuwałeś tremę przez pierwszym koncertem reaktywowanego Dragona? Miałeś obawy, że będziecie grali dla garstki osób, a o Dragonie nikt już może nie pamiętać?
Mowa! Niepewność, czy ktoś jeszcze pamięta Dragona była spora, w końcu nie graliśmy razem ponad 20 lat. W tym czasie w metalu działo się tak wiele, powstało dużo świetnych kapel, mieliśmy naturalne obawy przed powrotem. Tym fajniej było usłyszeć jeszcze przed wejściem na scenę, jak ludzie skandują “Dragon!”, a potem już w trakcie zobaczyć, że znają i śpiewają nasze kawałki (śmiech).
Pytam, bo będąc kilka dni temu na Waszym koncercie w Warszawie w pamięci utkwiła mi Twoja ekscytacja, gdy ktoś z publiczności wykrzyczał tytuł jednego z kawałków. Widać, że gra sprawia Wam ogromną przyjemność. Tęskniłeś za sceną? Potrafiłbyś wskazać różnice w Twoim podejściu kiedyś, a teraz?
Uwielbiam grać, zresztą grałem dużo i po Dragonie, m. in. nagrałem z Katem “Mind Cannibals”, potem zrobiliśmy dużą europejską trasę z Six Feet Under. Grywałem też w różnych projektach pobocznych, ale nie zaprzeczam, że dla mnie zawsze numerem jeden był Dragon – moja kapela i właśnie za graniem w Dragonie bardzo tęskniłem. Natomiast nie wiem czy Cię zaskoczę, ale nie widzę większych różnic w naszym podejściu do grania teraz, a kiedyś. Entuzjazm i energia są te same, no może teraz jest trochę więcej doświadczenia scenicznego.
Wśród publiczności widziałem także wiele młodszych osób. Zapewne roznosi Cię duma, mając świadomość, że kolejne pokolenia dzieciaków ekscytuje się muzyką Dragona.
Naturalnie, wracając na scenę liczyliśmy trochę na naszą “starą gwardię”, wiernych fanów, którzy byli z nami od zawsze i którzy pisali, że cieszą się na nasz powrót. Ale widoczna na koncertach duża ilość fanów metalu, być może, młodszych niż “Horda Goga”, którzy znają nasze stare numery i dobrze się przy nich bawią, to dla nas spore i bardzo miłe zaskoczenie.
Pierwsze próby graliście z Grzegorzem „Demonem” Mroczkiem, dalsze występy uniemożliwiła mu jednak ciężka choroba. Skąd w tym wszystkim wziął się w ogóle Krzysztof „Fazee” Oset? Wiem, że przed wieloma miesiącami sam Krzysiek potwierdzał, że pracuje nad pewnym projektem z Fredem.
Tak, na początku zaczęliśmy próbować z Demonem, niestety, pojawiła się choroba… Być może, gdyby stało się to na samym początku, to w ogóle byśmy zrezygnowali, ale jak już mówiłem – po kilku próbach rozpalił się w nas na nowo metalowy ogień i radość wspólnego grania, zatem oczywiste było, że szukać będziemy następcy. Fazee był najbardziej naturalnym kandydatem – a dlaczego ? Po pierwsze, bo to jeden z najlepszych metalowych basmanów w Polsce i granie z nim to sama frajda (śmiech). Przyjaźnimy się od lat, nawet graliśmy razem w Kacie na „Mind Cannibals”, więc łatwo dał się namówić na dołączenie do kapeli. No i po paru wspólnych próbach też go złapało smocze szaleństwo (śmiech).
Już kilka lat temu chwaliłeś się w wywiadach, że ponownie razem gracie, a nowy materiał był rzekomo gotowy. Jak wiadomo album nie wyszedł do dziś. Co właściwie się stało, że zmieniliście plany?
Ano tak to w życiu dojrzałych ludzi bywa, że się plany potrafią pozmieniać nagle… Faktycznie, zaczęliśmy wspólne próby parę lat temu, rozpoczęliśmy intensywne prace nad nowym materiałem, ale nagle w życiu osobistym aż paru z nas się tak podziało, że czasu na kapelę zupełnie nie było – i tak projekt wtedy upadł, a motywy i fragmenty niedokończonych numerów zostały tylko w mojej głowie.
Nową płytę zapowiedzieliście także teraz na swoim Facebooku. Jak zaawansowane są prace nad materiałem? Powrót do korzeni, czy eksplorowanie nowych rejonów?
Jak się wraca, to naturalnie pojawia się ambicja zrobienia nowego materiału. Nowe kompozycje to zawsze jest sens istnienia kapeli – nie chcemy tylko ogrywać kawałków ze starych płyt. W początkowym okresie prace musieliśmy oczywiście skoncentrować na jak najszybszym stworzeniu setlisty koncertowej, na którą muszą wejść znane numery. Teraz, kiedy materiał koncertowy mamy w zasadzie gotowy, pracujemy już nad nowymi kompozycjami. A co do kierunku – to jest “stary” Dragon w nowoczesnym wydaniu – na pewno to, co nas zawsze charakteryzowało, czyli mocny thrash z elementami death metalu.
A myśleliście nad wydawnictwem koncertowym? Słyszałem, że zarejestrowaliście profesjonalnie występ w Zabrzu. To będzie tylko ciekawostka dla fanów na YouTube, czy macie poważniejsze plany wydawnicze?
Nie przeczę, że chcielibyśmy przygotować również koncertowe DVD, ale to jest spore wyzwanie organizacyjne. Musimy pomyśleć o kilku kamerach, odpowiednim dźwięku, miejscu koncertu. Chcemy też muzycznie okrzepnąć, zanim się rzucimy do nagrywania, tak więc jeszcze trochę pracy przed nami. Zabrze nie było niestety zarejestrowane profesjonalnie – szkoda, bo to nasz pierwszy koncert po tylu latach. Z drugiej strony w Zabrzu wystąpiliśmy jako goście Kata & Romana, a jak już chcemy nagrywać DVD, to będziemy chcieli zarejestrować własne, pełne show.
Jesteś muzykiem, który wychowywał się w czasach przegrywania kaset i wysyłania listów. Dzisiaj świat poszedł w nieco innym kierunku, powstał internet, portale społecznościowe. Jak odbierasz te zmiany? Zapewne zgodzisz się z tym, że trochę magii zostało utraconej.
Starej magii kserowanych zinów, czarno białych okładek i kaset magnetofonowych oczywiście się nie wskrzesi, trochę szkoda. Z drugiej strony dzisiejsza scena muzyczna ma też swoje ogromne plusy. Dużo łatwiej nagrać profesjonalny materiał, łatwiej go udostępnić, łatwiej znaleźć kontakty. Nie wspomnę tu o czymś takim jak wideo – z wszystkich lat Dragona, z setek koncertów, zostały nam ledwie dwa nagrania – jedno z Jarocina ‘92 i jedno jeszcze z Markiem Wojcieskim. Teraz po każdym koncercie w sieci pojawiają się zdjęcia i fragmenty wideo nagranych występów. To jest świetne!
Przejdźmy do początków Dragona! Rozpoczęliście z przytupem, kaseta z Waszą demówą spodobała się jurorom Metalmanii, zostaliście zaproszeni na festiwal. Występ na tak dużej imprezie musiał być dla Was szokiem, mimo wszystko mogliście liczyć na liczne wsparcie fanów, znajomych…Jak wspominasz te szalone czasy?
Przede wszystkim byliśmy wszyscy absurdalnie wręcz młodzi (śmiech). Zakładając Dragona mieliśmy po 17-18 lat, a wychodząc na deski Spodka na pierwszej Metalmanii nadal wszyscy byliśmy przed dwudziestką. Było na pewno magicznie – bo też lata 80-te to dla ekstremalnego metalu czas absolutnie niezwykły. Muzyka zmieniała się wręcz z miesiąca na miesiąc, a my byliśmy w samym środku tego kotła. Spotykaliśmy się na próbach praktycznie codziennie, byliśmy opętanymi metalem dzieciakami i i graliśmy godzinami, budując swój własny repertuar. Mieliśmy wtedy jedną ambicję – być najcięższym, najszybszym, najostrzejszym bandem na całym świecie. Liczył się metal i tylko metal. Przed Metalmanią graliśmy mnóstwo małych koncertów klubowych, zbudowaliśmy sobie wierną ekipę, w którą wierzyliśmy, że wspomogą nas w ogromnym Spodku podczas Metalmanii. Przyznam, że jak widzieliśmy ze sceny ręcznie robione przez fanów flagi i banery, jak słyszeliśmy skandowanie “Dragon! Dragon!”, to poszły ciary po plecach.
Wkrótce po wydaniu „Hordy Goga” do Waszego składu dołączył Adrian „Fred” Frelich – wokalista, którego cechuje kompletnie inna barwa, niż Marka Wojcieskiego. Pamiętasz jak na niego trafiłeś?
Freda znaliśmy z już z rybnickiej formacji Necrophobic. Mieliśmy wtedy sztamę z inną rybnicką kapelą – Gilotyną. To z niej wywodzi się nasz Krystian „Bomba” Bytom [perkusista formacji – przyp. red.], z niej też pozyskaliśmy później Demona. Chłopaki z Gilotyny z kolei kumplowali się z Necrophobicem, więc też poznaliśmy się w końcu wszyscy razem. Fred od początku rzucał się w oczy – świetnie wyglądał na scenie, przypominał trochę “naszego” Marka Wojcieskiego, no i ten wokal… Taki wyziew! Właśnie rodził się death metal (już mówiłem o szalonych metalowych latach 80-tych), Fred miał idealny wręcz growl, nasza muzyka była z numeru na numer cięższa i brutalniejsza, zatem naturalne było po wyjeździe Marka do Niemiec, że zaproponujemy mu miejsce u nas.
Jego dołączenie miało duży wpływ na to, że poszliście bardziej w stronę death metalu?
No ja materiał na „Fallen Angel” ułożyłem praktycznie jeszcze zanim Fred do nas dołączył, ale niewątpliwie jego potężny wokal nadał naszemu brzmieniu nowy deathmetalowy wymiar.
W jednej z zagranicznych recenzji „Fallen Angel” możemy przeczytać, iż album ten jest wpół drogi między szaleństwem, a geniuszem. Jak odniesiesz się do tego komentarza? Dziwne to były czasy, a wygląda na to, że Wasz materiał rzeczywiście był jednym z pierwszych albumów tej stylistyki w Polsce.
Uznam tę recenzję za wyrafinowany komplement (śmiech). Na pewno materiał z „Fallen Angel” jest ekstremalny nie tylko jeśli chodzi o estetykę – growl, blasty, brzmienie, cała mroczna otoczka, ale i od strony muzycznej. Kompozycje są długie, bardzo rozbudowane, wielowątkowe, nietypowe dla ówczesnego myślenia o death metalu. Cóż, jak już wspominałem, zawsze chcieliśmy grać ekstremalnie – „Fallen…” to była ówczesna granica metalowej estetyki.
Kolejnym krokiem było wydanie „Scream of Death”. Muzyka była jeszcze dojrzalsza, dużo było na niej połamanych rytmów, dysharmonii…Słychać, że inspirowaliście się już nie tylko Morbid Angel, ale także kapelami progresywnymi, jak Atheist, Sadus, a może i Cynic.
Z Atheist to w zasadzie śmieszna historia – na przestrzeni lat sporo osób przywoływało właśnie Atheist i Cynic w odniesieniu do materiału ze „Scream…” i faktycznie momentami są zbliżone rozwiązania muzyczne. Tyle, że ja komponując materiał na „Scream…” nie znałem ani Cynic ani Atheist! (śmiech). Jeśli miałbym wspominać jakieś źródła inspiracji, to pewnie byłby to Voivod, czy właśnie Morbid Angel. Przypomnę, że materiał na „Scream Of Death” powstawał głównie w roku 1990, a samą płytę nagrywaliśmy chyba w marcu ‘91. Nie zmienia to faktu, że Cynic, jak i Atheist uwielbiam – świetne granie.
Każde wydawnictwo Dragona jest właściwie inne, obracaliście się wokół różnych stylistyk. Powiedz proszę jak na przestrzeni lat zmieniały się Twoje inspiracje.
Muzyka Dragona odzwierciedla to, o czym już mówiłem – zmieniający się metal lat 80-tych. My zawsze chcieliśmy grać ekstremalnie mocno , a tak jak zmieniała się granica “ekstremalności” w metalu, tak zmieniała się nasza muzyka. Na samym początku naszymi głównymi inspiracjami były klasyczne kapele metalowe – oczywiście Black Sabbath czy Saxon… Potem pojawił się Slayer, Voivod i niemiecki thrash, a jeszcze później Sepultura, Death czy Morbid Angel.
Dragon zakończył działalność w nietypowych okolicznościach – zmiana składu, wydanie „Twarzy”. Pamiętasz może ostatni koncert, jaki zagraliście przed reaktywacją?
“Twarze” miały pierwotnie wyjść nie jako Dragon, a jako projekt poboczny mój i Freda pod nazwą „Virtual Vision”. Niestety ulegliśmy namowom do wykorzystania znanej nazwy. No i sobie nie pomogliśmy… To materiał nieDragonowy – tak wpół drogi między hard rockiem a Neue Deutsche Harte [nowa niemiecka surowość, brutalność, ostrość – niemiecka odmiana hard rocka z lat 90-tych, kładąca nacisk na elementy industrialne i elektroniczne – przyp. red.]. Większość fanów uznała to za zdradę, w konsekwencji ciekawy muzycznie materiał poległ na rynku, co nas zniechęciło do dalszego grania. A ostatniego koncertu – tak literalnie mówiąc – nie pamiętam. To było jakoś w okolicach Zlotu Metalliki w 2000 roku, który graliśmy razem z Piotrem Luczykiem.
Z pewnością masz świadomość, że w wielu kręgach jesteście kultowi. Niektórzy uważają, że zespół musi się rozpaść, by zyskać taki status. Podzielasz ten pogląd?
To jest tak – dopóki zespół istnieje, pisze się o nim “weterani”, a po rozpadzie czasami zostaje “kultowy” (śmiech). O naszej “kultowości” przesądza chyba fakt, o którym tak często mówiłem w wywiadzie – graliśmy w metalowym tyglu lat 80- tych, ekstremalny metal powstawał i dojrzewał razem z nami. Szalone komiksowe okładki, skóry, ćwieki i pasy z nabojami – to wszystko jest dziś “kultowe”.

Po rozwiązaniu Dragona jakiś czas udzielałeś się w Kacie. Czasy „Mind Cannibals” owiane są tajemnicą, jak to wszystko wygląda z Twojej perspektywy? Przygoda na jedną płytę i trasę? A może planowaliście coś więcej? Wiem, że z Piotrem Luczykiem pracowałeś nad projektem Adrenalina.
Adrenalina była wcześniej niż „Mind Cannibals” – moje dołączenie do Kata było po części jej efektem – efektem dobrej komunikacji i dobrego wspólnego grania z Piotrem. W założeniu projekt „Mind Cannibals” miał być “czymś więcej”, a dlaczego się skończył? No, to jest pytanie do Piotra. Z mojej i Fazeego perspektywy sprawa jest zamknięta i tyle. Piotr ma nowy skład swojego Kata. W każdym razie życzę Piotrowi jak najlepiej, niech gra i tworzy swoją muzykę. Dla Dragona dodatkowy pozytyw z „Mind Cannibals”, to moja przyjaźń z Fazeem, być może właśnie dzięki wspólnemu graniu w ówczesnym Kacie dziś znowu razem, jako Dragon, stoimy na scenie.
Po wspomnianej przez Ciebie trasie praktycznie zniknąłeś ze sceny muzycznej. Czym się wówczas zajmowałeś?
W dwóch słowach – rodziną i pracą (śmiech).
Krótko, zwięźle i na temat! Jak rozumiem przez ten czas ciągle pozostawałeś aktywnym fanem i słuchaczem metalu. Z tego względu zadam pytanie, które uwielbiam zadawać osobom, które już trochę w tym przemyśle muzycznym siedzą – potrafiłbyś wskazać kapele zagraniczne, jak i rodzime, którym wróżysz świetlaną przyszłość?
Zastrzeliłeś mnie teraz dokumentnie! Nad takim pytaniem to bym się musiał się musiał dłużej zastanowić, żeby nie pominąć jakichś fajnych kapel, które na gorąco mi do głowy nie przychodzą. Zrobię więc unik – dla nas główne wyzwanie dzisiaj, to świetne nowe płyty thrashowych gwiazd – Slayera, Megadeth, Sepultury, Testamentu, czy Death Angel. Skoro zatem też zamierzamy wrócić z nowym materiałem , to wiemy w co celujemy (śmiech).
Dzięki wielkie za rozmowę! Czego możemy Wam życzyć w najbliższej przyszłości?
Zawsze zdrowia, to na pewno (śmiech). A muzycznie, realizacji planów – nowej płyty, udanych koncertów i wydania DVD z materiałem live. Z naszej strony na koniec chcę serdecznie pozdrowić wszystkich czytelników DeathMagnetic. Wierzę, że wkrótce spotkamy się na naszych koncertach. Damy z siebie max energii i poweru – THRASH ‘TILL DEATH!
Skład kapeli:
Adrian „Fred” Frelich – wokal
Jarek „Gronos” Gronowski – gitara
Krzysztof „Fazee” Oset – bas
Krystian „Bomba” Bytom – perkusja
Rozmawiał: Jakub Czpioła
Zdjęcia: Katarzyna Loth