„Jakim cudem dobrnęliśmy tak daleko?„
Recenzowany w tym miejscu album może być dla zespołu ostatnim pełnometrażowym dokonaniem. Faktem jest, że już w trakcie cyklu promującego poprzedni album poszczególni muzycy przekazywali informacje sugerujące rychło nadchodzącą emeryturę. Slipknotowi nie należy jednak wierzyć w żadnym przypadku. Czynniki tak ludzkie i tak bolesne jak śmierć bliskich, rozstania czy kłótnie i spięcia wewnątrz zespołu są paliwem napędowym jego twórczości. Skłamałbym mówiąc, że od lat Slipknot jest nietykalny. Wyprzedawanie tras koncertowych i stałe miejsce głównego headlinera na największych festiwalach rockowo/metalowych na świecie nie oznaczają, że taki stan rzeczy będzie utrzymywał się przez kolejnych kilka bądź kilkanaście lat. Tuż po premierze pierwszego singla z „We Are Not Your Kind” Clown stracił córkę, a przed wizytą w studiu skomplikowane operacje kręgosłupa przeszli gitarzyści Mick Thompson (znany z bodaj najgłębszych w historii muzyki metalowej machnięć głową), Jim Root, a Corey Taylor nie tak dawno zorientował się, że przez piętnaście lat miał złamany kręgosłup. Ciało nie kłamie, a spod masek nadal ciurkiem wylewa się pot; czasem potrzebne są maski tlenowe bądź zejście ze sceny celem regeneracji sił witalnych wykonawców przemęczonych jetlagami i półtoragodzinnymi występami, często sowicie okraszonymi pirotechniką. Widziałem Slipknot na żywo dwukrotnie (w Atlas Arenie w 2015 roku oraz w Ergo Arenie rok później). Przy ogromnych salwach ognia w Łodzi na scenie naprawdę było czuć ogień. Rok później w Trójmieście zespół grzecznie, co 3-4 piosenki schodził za scenę celem złapania oddechu. Przyznam, że był to smutny widok, tym bardziej, że w Ergo Arenie Slipknot występował bez wycieńczającej pirotechniki.
Nowy album Slipknota odpowiada poniekąd na pytanie z tytułu akapitu, jednocześnie utwierdzając słuchaczy w przekonaniu, że prawdziwy artysta nie może pozwolić sobie na stanie się własną autoparodią. Poprzedni longplay (wymieniony powyżej Wolumin Piąty) niebezpiecznie blisko prowadził muzyków w kierunku cyrku na kółkach, dostarczając cząstkę muzyki, która z perspektywy czasu wydaje się być chaotyczna i niepewna, zarówno dla wykonującego ją zespołu, jak i odbiorców trzymających w rękach płytę. Dodając do tego paskudną, niewybaczalną produkcję „Vol.5” (przekompresowane gitary, niesamowicie wysoko nastrojony werbel pozbawiony ataku) otrzymaliśmy najgorszy w karierze Slipknot kawałek muzyki.
„We Are Not Your Kind” to dowód na to, że warto wyciągać odpowiednie wnioski i przekuwać porażki w zwycięstwa. Mierząc studyjne efekty okiem i uchem recenzującego mamy bowiem do czynienia z drugim najlepszym albumem w historii zespołu; rzeczą mroczną, dojrzałą, pozbawioną zahamowań, świeżą i bezczelną. Jeżeli „IOWA” była petardą rzuconą prosto w twarz, „We Are Not Your Kind” jest beczką gorącej smoły, do której wskoczą wyłącznie Ci, którzy mają ochotę się poparzyć. Ciesząc się na dodatek z obcowania z gęstą cieczą oblepiającą całe ciało.
Ciągle mieszane uczucia
Początkowo całość recenzji miała ukazać się w dniu premiery „WANYK”, jednak problemy techniczne spowodowały, że poprzednia wersja mojego tekstu odpłynęła w niebyt. I bardzo dobrze – recenzent zweryfikował własne przemyślenia i wnioski wysnute dnia poprzedniego. Publikacja pisana wczoraj była kompletnie odmienną od prezentowanej w tym miejscu; przez stosunkowo długi czas kompletnie nie wiedziałem, jak powinienem ugryźć ponad godzinę muzyki, która wzięła mnie z zaskoczenia. Poddałem się więc, odrzucając takie aspekty jak duma, utarte przekonania i oczekiwania, skupiając się na prawidłowej ocenie muzyki. Niniejszym ostatecznie wciągnąłem się w świat przedstawiony przez Clowna i jego stałych współpracowników.
„We Are Not Your Kind” absolutnie nie jest albumem na jeden raz, zaś wypuszczone przedpremierowo single nijak mają się do odbioru kompletnego katalogu czternastu udostępnionych utworów. „WANYK” to ostateczne świadectwo odwagi artystycznej, umiejętności kompozytorskich, pomysłowości, kreatywności i niezwykle skutecznej, przemyślanej produkcji. Tam, gdzie spodziewamy się gitar znajdujących się na pierwszym planie, Greg Fidelman (współproducent albumu) chowa je w miksie za delikatną elektroniką. Perkusja, bębny i kegi po piwie zrealizowano z tak zwanym oddechem, odchodząc od przekompresowania całości sekcji rytmicznej z „The Gray Chapter”. Nigdy tak dobrze nie brzmiały również sample i przeszkadzajki Sida Wilsona i Craiga Jonesa (odpowiadających odpowiednio za DJing oraz samplowanie).
Każdy z nas musi uświadomić sobie bardzo prostą z tak zwanego chłopskiego punktu widzenia rzecz – Slipknot to w większości stare dziady i jeden Jay Weinberg w składzie wiosny nie czyni. Shawn „Clown” Crahan w tym roku skończy pięćdziesiątkę, większość oryginalnego składu równie szybko zbliża się przekroczenia magicznej liczby połowy wieku na karku. Najwyższa pora dojrzeć, a „We Are Not Your Kind” to świadectwo, którego nie spodziewał się nawet słuchacz znający każdy tekst debiutanckiego albumu. „Vol.5 – The Gray Chapter” ze swoimi odami do ukochanego basisty i współzałożyciela oryginalnego składu, Paula Graya, nawet nie próbuje stawać w szranki z powagą „WANYK”.
Słuchając „My Pain”, „Spiders”, „Orphan” czy fenomenalnego, udostępionego powyżej „Nero Forte”, słyszymy grupę osób, które swoje w życiu przeżyly, jednoczenie sprawiając wrażenie spokojnych względem własnej przyszłości. Argumenty fanów odnalezione przeze mnie w sekcji komentarzy wielu renomowanych portali sugerowały utratę duszy i wyjściowych założeń w nagranych piosenkach. Tego rodzaju krytyka początkowo dotknęła i mnie, odchodząc z czasem po każdym kolejnym przesłuchaniu „We Are Not Your Kind”. Czy bestia, która sprowokowana natychmiast rzucała się niegdyś prosto do gardła może pozwolić sobie na równie nieodpowiedzialne zachowanie lata później? Może i by mogła, ale nie widzi w tym sensu, co nie oznacza, że nadal zdolna jest dotkliwie pogryźć, a nawet uśmiercić każdego, kto się jej przeciwstawi. Zmieniają się czasy, zmieniają się ludzie, a wraz z nimi ich przekonania i osobowości. Tak bowiem wygląda naturalna kolej rzeczy – Corey Taylor próbował kiedyś popełnić samobójstwo z powodu alkoholizmu, będąc aktualnie abstynentem od wielu lat. Pozostali muzyki również są czyści, a chlanie i ćpanie nie napędza już czynników stale wywołujących implozje pomiędzy ludźmi, których prawdziwych twarzy nigdy nie widzieliśmy na scenie. Slipknot to nie Slayer, mimo, że i Slayer pozwalał sobie swego czasu na eksperymenty.
Na nowym albumie Amerykanów (oraz Brytyjczyka) usłyszymy zarówno sygnowane logiem przekreślonego „S” ciężkie riffy, jak i popowe refreny, progresywne zagrywki gitarowe, kostkowanie tremolo charakterystyczne dla death metalu i bodaj najlepszą kondycję wokalną Coreya od osiemnastu lat – bowiem „IOWA” jest już pełnoletnia. Zapewniam Was, że z perspektywy czasu „We Are Not Your Kind” będzie wyłącznie zyskiwał. Odpalcie sobie całość późną jesienią, gdy na drzewach nie będzie już liści, a wiatr spowoduje wzmożoną chęć siedzenia w ciepłym miejscu. Jestem przekonany, że kolejne tysiące fanów znajdą na tym albumie mnóstwo skrajnych emocji, pozwalających na funkcjonowanie w dzisiejszym świecie i społeczeństwie w chwilach słabości.
Tu i teraz, jakby jutra miało nie być
Śmiało mógłbym w tym miejscu zachwycać się w każdym kolejnym paragrafie strzałami w pysk w postaci „Red Flag” czy nieziemsko udanego „Solway Firth”. Po bodaj dziewięciu przesłuchaniach całości stwierdzam, że Slipknot nagrał album dostarczający zarówno zastrzyku adrenaliny, jak i serwujący garść środków uspokajających w postaci delikatnych melodii, które przebijają odwagą „Vermilliony”.
„IOWA levels of heaviness”, które ponownie względem „Vol. 5” obiecywał frontman zespołu, tym razem zostało dostarczone w odpowiedniej dawce. Jay Weinberg oraz Alessandro Venturella wreszcie stali się pełnoprawnymi członkami ekipy również z perspektywy fana; ich wkład w grę na płycie i prezencja sceniczna są ponadprzeciętne, pozwalające na wymazanie z pamięci Joeya Jordisona i Paula Graya choćby na chwilę.
Naprawdę trudnym wyczynem będzie próba przebicia bądź dorównania potędze, jaką jest „We Are Not Your Kind”. Jeżeli okaże się, że będzie to ostatnie pełnowymiarowe wydawnictwo Slipknota, śmiało można mówić o odejściu w glorii i chwale. Zachęcam do oswajania się z nowym albumem stopniowo, bowiem wyciągnięcie niewłaściwych wniosków jest kuszące i nieodpowiednie.
Nie zamieszczam tracklisty i dokładnych informacji na temat długości albumu, ponieważ kwestię tę opisał Igor Sołtysiak w pierwszej części recenzji „We Are Not Your Kind”, którą znajdziecie tutaj: https://deathmagnetic.pl/naszym-zdaniem/recenzje/slipknot-recenzja-albumu-we-are-not-your-kind-cz-1/ .
+ Najlepsze, co mogliśmy dostać od Slipknota w dwadzieścia lat od premiery ich debiutu
- Wymaga kilku przesłuchań, aby docenić ogół i wszystkie składowe materiału
- PIERWSZE WRAŻENIE
- INSTRUMENTARIUM
- WOKAL
- BRZMIENIE
- REPEAT MODE