Mick Wall, który aktualnie pisze (i skończyć nie może) wyjątkowo wnikliwą biografię Metalliki, przeprowadził na łamach niedawnego, drukowanego wydania „Metal Hammer UK” (sprzed Sonisphere) wywiady z Kirkiem, Larsem i Jamesem zadając im częściowo te same, a częściowo różne pytania. Ponieważ nie jest w stylu jednego z najsławniejszych, muzycznych dziennikarzy prowadzenie banalnych rozmowów ze swoimi adwersarzami, to naprawdę interesująca lektura – dzisiaj z Kirkiem w roli głównej.
Jeśli wolisz czytać w oryginale, skany wywiadu z gazetki (thanks to Tereska!) tutaj: pierwszy, drugi i trzeci.
Kirk Lee Hammett, urodzony 18 listopada 1962r. z filipińskiej matki i ojca – irlandzkiego marynarza floty handlowej. W jakiej rodzinie dorastałeś?
Byłem typowym dzieciakiem z przedmieścia. Wychowałem się w mieście. Poszedłem do katolickiej szkoły… Nie byłem zbyt dobry w byciu katolikiem. Przez cały czas uczęszczania do tej szkoły czytywałem horrorowate pisma i komiksy. Siostry zakonne (za)groziły mi, mówiąc: „Będziemy musiały sobie porozmawiać z twoimi rodzicami” i pamiętam, jak prosto w oczy odpowiedziałem im: „Nie ma sprawy, oni o tym wszystkim wiedzą”. Doszedłem do wniosku, że katolicyzm był zwyczajnie dwulicowy, arcykrytyczny, no i te dogmaty… nie przystawały do mojej rzeczywistości. Mój (przyrodni) brat, Richard, jest ode mnie 11 lat starszy i w tamtym czasie, w późnych latach ’60, wczesnych ’70, tkwił po uszy w tym całym hipisostwie. Chodził na koncerty kapel takich jak Cream, Hendrix, Santana, Grateful Dead, Zeppelin… Więc chodziłem do katolickiej szkoły, wracałem do domu i oglądanie tej całej wolnej miłości było jak, wiesz, LSD i kwas były w moim domu tematami rozmów między bratem i ojcem. Mój ojciec, jako marynarz floty handlowej, miał do czynienia z wieloma różnymi rzeczami. Miał bardzo otwarty umysł i otwarcie podchodził do tego całego hippisowskiego stylu życia.
Czy jako dzieciak też miałeś długie włosy?
Tak. To była kolejna rzecz, która zakonnicom się naprawdę nie podobała. Bez przerwy otrzymywałem przypomnienia, żeby ściąć włosy, ponieważ dotykały mojego kołnierzyka.
Niektóre zakonnice biły cię za to…
Biły moich kolegów linijkami. Ja też trochę dostawałem. Nasiliło się w siódmej klasie. Wraz z przyjaciółmi mieliśmy między sobą mały schemat, że chodziliśmy i mówiliśmy „Jestem Bogiem!”, co było herezją. Ale to było tylko między mną, a moimi kumplami. Więc jednego dnia, podczas wycieczki poza mury do planetarium, jeden z moich przyjaciół wspiął się na tą wielką makietę Saturna i wywrzeszczał do całej klasy „Jestem Bogiem!” i wywalili go ze szkoły.
Twój przyrodni brat Rick grał na gitarze. Czy wpłynęło to jakoś na ciebie?
Był dla mnie sporą inspiracją. Gdy moi rodzice wyprowadzili się na przedmieścia San Francisco, miałem 12 lat. Mój brat został w mieście. Wyczekiwałem go i tęskniłem za jego obecnością. I zawsze miałem w głowie, że grał na gitarze, więc kupiłem gitarę częściowo, ponieważ chciałem grać, ale częściowo, bo chciałem go naśladować. Był gitarzystą, który nauczył się paru chwytów i brzdąkał kawałki Boba Dylana, proste gitarowe rzeczy. Ja miałem inny plan – być najlepszy na ile dam radę na tym instrumencie. On zadowolił się rekreacyjnym graniem.
Jakie konkretnie były twoje cele?
Chciałem być Jimim Hendrixem. Obejrzałem film dokumentalny o Jimim Hendrixie – ten w którym nagrali go, jak siedział na białym tle na stołku i grał na 12-strunowej gitarze – i to wpłynęło na mnie ogromnie.
Zacząłeś naukę gry z Joe Satrianim, uważanym za jednego z najlepszych gitarzystów świata.
To wszystko wyniknęło po prostu z uczestniczenia w podziemnej scenie metalu w San Francisco i widywaniu kilku gitarzystów, którzy opanowali ogrom techniki; pytałem ich: „Jak ty się nauczyłeś tak grać?” i każdy z nich odpowiadał to samo: „Oh, biorę lekcje u tego gościa, Joe, w jego sklepie muzycznym w Berkeley”. Musiałem znaleźć tego człowieka. No więc poejchałem rowerem do jego sklepu i powiedziałem: „Cześć, przyszedłem tu po lekcje gry na gitarze. Jest tu facet imieniem Joe?” i jakiś koleś z zaplecza powiedział, „Taa, jestem tutaj”. To w sumie był fenomen, bo Joe zawsze tak [dobrze]grał. Tzn. on już wtedy był tym Joe Satrianim i mam tu na myśli 1981, czy 1982r. Tak, i był w zespole zwanym Squares, a oni byli po prostu genialni. On naprawdę otworzył mnie na technikę i całe moje podejście do instrumentu zmieniło się diametralnie. Był całkiem sporą inspiracją dla mojej gry. Powinienem przywoływać jego imię znacznie częściej, niż to robię. Zdecydowanie muszę przyznać, że on był właśnie tym, który naprowadził mnie na właściwą drogę.
Niektórzy ludzie nadal nie chwytają rozmachu muzycznych wpływów w Metallice. Ludzie mówią o thrash metalu, ale on nie był tym, na czym się wychowałeś.
Nie. To był niemal wyłącznie klasyczny rock. Najcięższą rzecza, jakiej słuchaliśmy do czasu wydania naszego pierwszego albumu było UFO. Kilka lat później Judas Priest i Iron Maiden, następnie Motorhead i Diamond Head i cała Nowa Fala Brytyjskiego Heavy Metalu. To były wtedy najcięższe rzeczy. Wszystko to aż do dziś było i jest naszym chlebem powszednim.
Twój pierwszy poważny zespół, Exodus, jest częścią tej całej historii z Bay Area.
Stworzyłem Exodus w szkole średniej. Ja i (perkusista) Tom Hunting. Graliśmy covery. Mieliśmy kilka własnych kompozycji. Choć nie był to bardzo dobry autorski materiał, to nie przestawaliśmy go grać. Objeżdżaliśmy domy i graliśmy na imprezach u naszych znajomych. Okazjonalnie wynajmowaliśmy mniejsze lub większe ratusze, ustawialiśmy scenę i kasowaliśmy za bilety na występ.
Czy zaczynało się na dobre rozkręcać, gdy jeszcze byłeś w zespole?
Zaczynało się dziać w ostatnich 6 miesiącach mojej obecności w kapeli. Zaczynaliśmy grać w takich miejscach jak Old Waldorf w San Francisco i wylądowaliśmy w roli otwieracza dla tego nieznanego zespołu zwanego Metalliką, który znaliśmy tylko ze słyszenia i może ze 2 tygodnie wcześniej słyszeliśmy ich demo.
Co skusiło cię do Metalliki?
Gdy pierwszy raz ich zobaczyłem, pomyślałem sobie: „Ci kolesie są świetni, ale mogliby być znacznie lepsi ze mną w składzie”. Serio tak pomyślałem, co jest naprawdę ciekawe, ponieważ pół roku później dostałem telefon od menadżera Exodusu, a który jednocześnie był technicznym Metalliki i dał demo Exodusu Larsowi i Jamesowi, którzy posłuchali tego i pomyśleli: „OK, wyciągnijmy tego gościa”. I nigdy nie oglądaliśmy się za siebie.
W chwili, gdy dołączyłeś do zespołu, Lars, James i Cliff Burton już w nim byli – trzy bardzo silne osobowości. Miałeś problemy ze staniem się jednym z nich?
Wszystko było ówcześnie dość wyrównane. Metallica dopiero zaczynała, wszyscy byliśmy w początkach swojej kariery jako muzycy. Wszyscy z miejsce się polubiliśmy. Nie było żadnych tarć osobowości, czy ego. Niejako wślizgnąłem się gładko jak jedwab, a chłopaki pokochali mnie i to, jak grałem. Spokojna przeprawa.
Cliff wywierał ogromny wpływ na wiele różnych sposobów. Ty i on wydawaliście się szczególnie sobie bliscy.
Tak, tak. On i ja byliśmy bliskimi kumplami, zawsze razem. Ja wyjmowałem swoją gitarą, on łapał za swoją, bo nie grał za wiele na basie poza sceną, więc jammowaliśmy. Graliśmy rozmaite rzeczy, słuchaliśmy razem muzy. Mieliśmy podobne zainteresowania. Lubił horrory i HP Lovecrafta i ja też. Lubił brać halucynogeny, ja również. Bywało, że brał kwasa i mówił do mnie: „Hey, stary, tylko nic nie mów”. Wiedział, że nie lubią brać kwasów w żadnym „miejscu pracy”, ale nigdy nie robiłem mu wyrzutów… Wszyscy jakby zawsze patrzyliśmy na niego, bo był tym, który miał najbogatsze życiowe doświadczenie. I emanował największą pewnością siebie. Miał również najlepsze wyczucie etyki i moralności. Za każdym razem, gdy chcielismy ciąć i palić, seekować i destrojować, pierwszy brał krok w tył, by przemyśleć sprawy… a potem ciąć i palić, seek and destroy”.
Jak czujesz, jak widziałby kierunek, który obraliście w latach ’90; wizerunek, muzykę…
Myślę, że spodobałby mu się taki kierunek, bo zawsze lubował się w bardzo, bardzo melodyjnym graniu. On był tym spośród nas, który siadał i słuchał The Eagles i The Velvet Underground. On pokazał nam REM, Creedence Clearwater Revival… Kochał też Lynyrd Skynyrd. Tak więc jestem pewien, że ukłon w kierunku klasycznego rocka z Load i Reload w pełni by poparł. Natomiast co do imidżu, z miejsca wszcząłby o to kurewsko wielką kłótnię przeklinając jak pojebany!”
Wraz z Death Magnetic powróciliście jakby bardziej do tego, jak Cliff by to widział. Na ile miało to związek z produkcją Ricka Rubina w opozycji do Boba Rocka?
Z Bobem zaszliśmy tak daleko, jak się dało. Kulminacją nastąpiła w chwili, gdy właściwie stał się członkiem zespołu podczas nagrań St. Anger, grając na basie. Dokąd w takiej sytuacji jeszcze można pójść? Musieliśmy się zrestartować, potrzebowaliśmy zresetować wszystko. Stało się oczywiste, nawet dla Boba, że musieliśmy pójść dokądś indziej. I zgadzam się z tobą, że chodzi w tym o to na ile nie ma w tym Boba, a na ile jest Rick Rubin. Nic osobistego przeciwko Bobowi. Uważam, że to zajebiście wielki producent, świetny gitarzysta, świetny muzyk i świetna osoba. Czasem po prostu rzeczy wypadają z naturalnemu biegu i musisz udać się gdzieś indziej, aby znaleźć inne źródło energii.
Czy nadal jesteś tym gościem, który siada, zapala jednego i czyta sobie komiks, czy już wyrosłeś z takich rzeczy?
Nie, nadal mnie to wszystko mocno kręci. Raczej nigdy z tego nie wyrosnę. Ciąglę kurwa czytam komiksy, ciągle oglądam horrory, ciągle kupuję zabawki. Ciągle jestem taki, po prostu mam tego wszystkiego więcej.
Co poleca Kirk?
Ulubiony nowy album: „Nowe Lamb of God. Oni zdecydowanie mają swój świat.”
Ulubiony film: „Jestem zmuszony stwierdzić, że oryginalny Frankenstein z 1931r. to mój faworyt ponad wszystkie. Jest [w sumie]remis między Frankensteinem i Narzeczoną Frankensteina”
Ulubiona książka: „Prawdopodobnie Tybetańska Księga Życia i Umierania. Filozofia buddyjska, buddyjskie nauczanie silnie ze mną rezonuje.”
Ulubiony drink: „Szampan. Stylowo, yeah… Ha ha ha ha!”