Wczoraj w Polsce po raz pierwszy wystąpił Zakk Sabbath. To historyczne wydarzenie przyciągnęło tak wielu fanów, że koncert został wyprzedany, a warszawska Progresja pękała w szwach. Żeby na własne oczy przekonać się, jak Zakk Wylde wypada w repertuarze Black Sabbath, trzeba było jednak pokonać najpierw parę przeciwności losu. Ale było warto.
Pierwszą przeciwnością okazały się kolejki i opóźnienie w otwarciu klubu – stanie kilkadziesiąt minut na przeszywającym wietrze nie należało do najprzyjemniejszych, a podejrzewam, że niektórzy stali co najmniej parę godzin. Za drugą niedogodność można uznać support – przyjaciel zespołu, DJ Matt Stocks, po prostu puszczał muzykę z pendrive. Po pierwsze słuchanie po raz tysięczny ‘Master of Puppets’ czy ‘T.N.T.’ nie jest niczym odkrywczym, a po drugie przed każdym koncertem leci taka muzyka i nie potrzeba do tego specjalnej osoby na scenie. Co gorsza, ta zabawa trwała pół godziny dłużej niż zaplanowano. W pewnym momencie publiczność zaczęła dawać wyraz swojemu zniecierpliwieniu, bo 1,5 godziny oglądania „fajnego gościa” popijającego piwko na scenie to rzeczywiście lekka przesada.
W końcu, około 21:30, ze sceny wybrzmiało intro postaci ‘Supertzar’ i zespół wkroczył na scenę. Oprócz Zakka projekt tworzą nie byle jacy muzycy – basista Ozzy’ego Blasko oraz były perkusista m.in. Danzig i Queens of the Stone Age Joey Castillo. Muzycy zaczęli od mocnego uderzenia, bo od ‘Supernaut’. Niestety, nagłośnienie pozostawiało wiele do życzenia i tak było praktycznie przez cały koncert – może trochę lepiej było pod koniec, a może po prostu do tego jednego wielkiego hałasu przyzwyczaiły się uszy. Progresja nie słynie z dobrego nagłośnienia i tym razem również był to jeden z gorzej nagłośnionych koncertów, na jakim byłem w ostatnim czasie. A szkoda, bo zepsuło to odbiór całego wieczoru, który mógł być jeszcze bardziej wyjątkowy.
Od strony muzycznej i wizualnej oczywiście wszystko się zgadzało. Zakk przez lata (już nawet dekady!) obecności na scenie stał się jednym z najbardziej efektownych wizualnie gwiazd rocka – poczynając od wyglądu fizycznego, ubioru (kilty, tym razem dopasowane do koloru gitar), efektownych instrumentów własnej marki Wylde Audio, a kończąc na sposobie grania. Wylde’owi nie wystarczą już megaszybkie i długie solówki – teraz gra je wśród publiczności trzymając gitarę za plecami lub grając zębami. Pomimo że założeniem projektu było wierne odtworzenie kawałków Black Sabbath, Zakk jest tutaj na pierwszym planie, tak jak w swoim głównym zespole, Black Label Society.
Na repertuar prawie 2-godzinnego koncertu złożyły się oczywiście klasyki (zresztą pierwsze sześć płyty Sabbath to klasyka od początku do końca), lecz nie było do końca przewidywalnie. Zabrakło ‘Paranoid’, ‘Black Sabbath’ czy ‘Iron Man’. Pojawiły się za to ‘A National Acrobat’, ‘Under the Sun’ oraz ‘Evil Woman’/’Wicked World’. Nie trzeba chyba dodawać, że wszystkie numery zostały wykonane na mistrzowskim poziomie i wielkie brawa należą się nie tylko frontmanowi, ale także Joey’owi Castillo, który po koncercie był przemoczony jakby wyszedł prosto spod prysznica. Blasko również dawał radę, choć nie był to tak efektowny i „gęsty” styl gry jak u Geezera Butlera.
Myślę, że publiczność na długo zapamięta ten wieczór. W końcu ciężko o lepszy coverband Black Sabbath, niż muzycy z najwyższej półki, a do tego współpracownicy Ozzy’ego Osbourne’a. Co ciekawe, koncert przyciągnął nie tylko młodzież, ale przede wszystkich starszych słuchaczy, którzy zapewne są już spragnieni muzyki Sabbath, chociaż od zakończenia kariery przez zespół minęło dopiero parę lat. Fajnie, że z inicjatywą kultywowania jego muzyki wyszedł akurat Zakk – to właściwa osoba na właściwym miejscu.