Poznań zaznał ostatnio trochę norweskiego chłodu z domieszką serbskiej trwogi. Z racji tego, że nie miałem wcześniej okazji usłyszeć black metalu na żywo, powitałem owe zespoły z dużym entuzjazmem i ciekawością.
Odrobiłem wcześniej swoje „zadanie domowe” i przesłuchałem parę albumów owych zespołów. Najbardziej urzekł mnie Isvind swoim klimatem i brzmieniem, Sarkom był na drugim miejscu, a potem the Stone.
Koncert zaczęli panowie z Sarkom. Byli bardzo dobrze przygotowani i prezentowali się świetnie. Na scenie były obecne dekoracje z logiem zespołu, a wokalista wiedział, że będzie w centrum uwagi, dlatego dobrze to wykorzystał. Był lekko ubrudzony sztuczną krwią, miał obowiązkowe karwasze z gwoździami, a do tego z jednego zwisały kości na lince. Czy były ludzkie czy zwierzęce, tego nie wiem. Wyglądało prawilnie. Tak samo te szubienice, które też gdzieś tam dyndały. Reszta zespołu również nie szczędziła na stroju. Wielkie karwasze obowiązkowo, naszyjniki z odwróconych krzyży, a corpse paint to oczywistość. W pewnym momencie wokalista wyciągnął skądś kolejny, większy odwrócony krzyż i ukazywał go widowni, po czym założył go na szyję. Czułem się przez chwile jak na jakimś rytuale. Co do brzmienia, to utrzymywało dobry poziom. Aż żałowałem, że nie mogłem dotrzeć do barierek.
Potem weszli the Stone. Również byli świetnie przygotowani. Baner z nazwą zespołu na tylnej ścianie, loga zespołu po bokach sceny, a do tego ten stojak na mikrofon. To był chyba najbardziej efektowny rekwizyt. Zobaczcie sami.
Zakrwawione szubienice, lańcuchy. Ciekawy koncept. Sam wokalista założył na siebie kaptur i (chyba) nylonową zasłonę na twarz, aby stworzyć klimat. Było go przez to słychać, w przeciwieństwie do Pana Zbysia S. w pewnym przemówieniu. Reszta zespołu nie wyróżniała się niczym specjalnym jeśli chodzi o blackowy „dress code”. Ich brzmienie było stanowczo lepsze niż się spodziewałem, śmiałbym nawet powiedzieć, że zrobili większe wrażenie niż kiedy słuchałem ich studyjnych albumów. Kark najbardziej zamęczyłem właśnie na nich. Serbowie umieją dać ognia i to nie tylko przy „Remove Kebab”.
Na koniec weszli Isvind. Pierwsze co przykuło moją uwagę to kompletny brak przygotowania. Na tylnej ścianie wciąż wisiał napis „the Stone”, jeden z członków miał nawet koszulkę Isvind, a wiadomo, że noszenie koszulek własnego zespołu na jego koncercie to tak średnio. Poza tym, na żywo brzmieli kilka razy gorzej niż na studyjnym albumie. Porwało mnie tylko w paru momentach, ale poza tym to niestety lipa. Isvind naprawdę mnie rozczarowało, spodziewałem się więcej, ale może miałem zbyt wysokie oczekiwania.